sobota, 21 września 2013

Kosmiczna Załoga Rozdział 1 - czyli opary z przeszłości

Taaak, tym razem zamierzam was zamęczyć czymś, co napisałam, jak miałam 12 lat. Jestem zUa. W dodatku napisałam to z moim kuzynem, więc jest pomięszanie z poplątaniem...ale cóż, mam nadzieję, że nie poumieracie od tego!

Kosmiczna Załoga Rozdział 1

01. Podróż w przestrzeń

Skutki ingerencji są czasem  niewiarygodnie złe

01.

- Zbliżenie - ekran monitora powiększył się, ukazując zbiór gwiazd; galaktykę eliptyczną w najdalszym zakątku poznanego wszechświata.
- To jest galaktyka Hiksa - powiedział mężczyzna stojący przy ekranie. Grupa ludzi, siedząca na fotelach za nim, posłusznie zwróciła spojrzenie w jego kierunku, próbując dopatrzyć  się tego "nadzwyczajnego czegoś", co główny naukowiec centrum badań pozaziemskich miał zamiar im pokazać.
- Wiem, że niełatwo było wcisnąć się tam z naszymi satelitami - mężczyzna uśmiechnął się, chociaż trochę nerwowo. - Ale i ta galaktyka musi być kiedyś poznana wraz z najodleglejszymi jej elementami. Najnowsze dane odkryły to.
W tym momencie monitor znów dokonał zbliżenia, ukazując układ gwiezdny położony bardzo blisko środka zbiorowiska gwiazd.
- Jest to niewielki układ, zawierający jedną młodą gwiazdę oraz dwie planety - kontynuował wywód naukowiec. - Tą - wskazał na planetę bliższą gwiazdy - nie należy się przejmować. Jest mała i skalista, podobna do naszego Merkurego, ale jeszcze nie dowiedziano się z czego składa się jej powierzchnia. Nie ma księżyca. Ale ta...
Ponowne zbliżenie powiększyło drugą planetę, znacznie oddaloną od poprzedniej.
- Można zauważyć nad nią ślady atmosfery, ale również zbudowana jest z nieznanego materiału, więc nie sądzę, żebyśmy mogli zbudować na niej bazę kolonizacyjną, tak jak na Marsie i Wenus, czy Hal-Thanab w galaktyce Lunar, a przynajmniej nie w najbliższych latach.
- Przypominam, że powierzchnia i atmosfera Wenus zostały bardzo szybko przystosowane do życia, Still - wtrącił się jeden z mężczyzn, poprawiając się na fotelu. - Czy celem tego spotkania było pokazanie nam dwóch planet zbudowanych z niewiadomo czego, nie nadających się do życia, osadzonych w najodleglejszej z galaktyk, prawie niezbadanej, z powodu tego, że nikomu nie udało się do niej dotrzeć?
- Bardzo miło że pan Sanders zechciał podzielić się wątpliwościami - Still wykrzywił się ironicznie i otarł czoło. - Mój zespół badawczy dokonał ciekawego odkrycia. Na tej planecie - określmy ją jako X - nasze sondy zaobserwowały coś jakby... - skierował wzrok na Sandersa - ślady życia.
Rozejrzał się wokół siebie, sprawdzając jaką reakcję wywołało to oświadczenie. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy zobaczył, że poprzedni sceptycyzm przerodził się w ożywienie.
- Nadzwyczajne - powiedział mężczyzna, który do tej pory siedział spokojnie w fotelu, w skupieniu obserwując kolejne zbliżenia. - Czy to jest całkowicie udowodnione?
- Ależ panie prezydencie, wyciąganie pochopnych wniosków nie... - wtrącił się człowiek, który poprzednio przerwał Stilowi.
Prezydent powoli zwrócił się w jego stronę.
- Nie widzisz wagi odkrycia, Sanders? - spytał. - Jeśli tam jest życie, to być może będziemy mogli się tam osiedlić. Albo przynajmniej nawiązać kontakt. Do tej pory nie udało się nam przecież odkryć żadnych inteligentnych form, a to mogłoby nam bardzo pomóc - wykrzywił się w lekkim uśmiechu. - I nie wmówisz mi  że nie wierzysz w życie pozaziemskie, bo sam widziałem, że z komputera urzędowego oglądasz te stare seriale...Z Archiwum X i Star Trek!
Ta uwaga całkowicie zgasiła Sandersa, który wtulił się w oparcie fotela i zaczął uważniej wpatrywać się w ekran.
- Czy to zostało udowodnione? - powtórzył pytanie prezydent, kierując spojrzenie w stronę Stilla.
- Niestety nie - odparł naukowiec, na nowo przywracając obraz galaktyki. - Galaktyka Hiksa jest bardzo odległa, a nasze najnowsze satelity nie zostały jeszcze przetestowane w przestrzeni, więc musieliśmy oprzeć się na danych przesłanych przez te starsze. Poza tym wyglądało to tak, jakby satelity nie mogły w pełni wykorzystać swoich urządzeń, jakby przekazywały wiadomości o obiekcie znajdującym się w większej odległości od nich. Musielibyśmy wysłać ekipę badawczą, która zbadałaby to dokładniej i przywiozłaby informacje do bazy.
- A z kogo składałaby się ta ekipa? - wtrącił się znowu Sanders. - Kto poleci do galaktyki Hiksa, mając świadomość, że może spotkać na tej planecie wrogo nastawione istoty. Bo chyba nie przyjąłeś, że spotkają tam E.T. albo Chewbaccę.
- Dlatego nie powiedzielibyśmy załodze o celu misji. Oczywiście dowódca wyprawy wiedziałby o nim, ale nie widzę potrzeby budzenia niepokojów wśród załogi zanim cokolwiek się zdarzy.
- Kogo proponujesz, Still? - spytał prezydent.
- Potrzeba nam kogoś z doświadczeniem w dowodzeniu statkiem z mało liczną załogą, bo tylko taka możemy tam wysłać - odparł Still. - Nie mogą to być naukowcy ani tym bardziej marines, jeśli chcemy zachować spokój. Lepiej, żeby dowódca też nie należał do armii. I zdaje mi się, że znam kogoś takiego...

*
- Gdzie mam to postawić, kapitanie? - zawołał pomocnik, pokazując żelazną skrzynię, wypełnioną częściami promu.
- Walnij to gdzie bądź - zawołał Martin McKey, przeglądając listę ładunków. - I tak inżynierowie pokładowi ustawią to gdzie indziej. Przynajmniej, znając ich koordynację, wolę nie ustawiać tego tam gdzie trzeba, bo i stamtąd pewnie to zabiorą.
Dobiegł go śmiech któregoś z inżynierów.
- Przynajmniej wiedzą, że mam rację - mruknął z rozbawieniem Martin i skreślił części członu statku na spisie. Był wysokim, trzydziestoletnim mężczyzną, niezbyt dokładnie ostrzyżonym, przez co cały czas musiał przeczesywać ręką włosy, żeby nadać im jako taki wygląd. Był kapitanem transportowca już od sześciu lat i jak do tej pory mówiono, że mimo "trudnego" charakteru, potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji. Samego Martina niespecjalnie obchodziły te opinie, nawet jeśli przez niektóre zachowania nie awansował wyżej. Albo raczej przez niezbyt przyjazne osoby w dziale administracji bazy NKWD.
- Gdzie mamy to dowieźć? - spytał głównego inżyniera, wymachując mu listą przed nosem.
- Na stację kosmiczną na Tikaranie - odparł, przeglądając dziennik. - Znowu przelot przez naszą galaktykę?
- Niestety - uśmiechnął się McKey. - Nie za wiele transportów ma się do niezamieszkanych planet w innych sektorach.
- I zapewne tak będzie przez następne dwieście lat, jeśli nasi spece nie zaczną się przykładać do pracy.
- Nasi "spece" muszą mieć najpierw pomysł, zanim rozpoczną eksplorację - Martin poruszył znacząco brwiami. - A nie wymyślą wiele, jeśli będą się głowić nad nowym modelem odrzutowego krzesełka ogrodowego. Chociaż chciałbym, żeby wreszcie coś ruszyło. Zawsze myślałem o międzygalaktycznym zadaniu, żeby się wreszcie wykazać.
- Wiem co czujesz. Ja zawsze chciałem przewieźć coś do galaktyki Hiksa, ale to tylko marzenia.
- Nigdy nie spełnione - Martin mrugnął do niego okiem. - W tej galaktyce nie ma ani jednej stacji, nawet badawczej, tylko te przeklęte satelity. Ale zamiast pleść bzdury, trzeba by się zająć pracą...Powiedziałem "gdzie bądź", ale nie na części zamienne statków wojskowych! - wrzasnął, kierując się z powrotem do swoich zajęć, kiedy poczuł na swoich plecach czyjąś rękę i usłyszał za sobą:
- Dowódca transportowca Minerva, Martin McKey?
Kiedy się obejrzał, zobaczył mężczyznę w czarnym garniturze i krawacie w wielkie kropy. McKey nigdy nie znosił tego rodzaju ubrań, bo jak sam twierdził, krępowało ruchy.
- Tak, to ja - odparł odkładając wykaz na najbliższą skrzynię. - A o co chodzi?
- Nazywam się Len Sanders, przysłała mnie Międzynarodowa Korporacja Badania Wszechświata - przedstawił się szybko nieznajomy i równie szybko dodał. - Nasi naukowcy polecili nam pana.
Martin zmierzył nowo przybyłego krytycznym wzrokiem. Ostatni raz widział kogoś z Korporacji, kiedy dostawał pierwszy przydział. Co się stało, że tak nagle sobie o nim przypomnieli?
- Mam gdzieś coś przewieźć? – spytał nieufnie, czując jednocześnie że może to być jego wielka szansa na wyrwanie się z rodzimej galaktyki. Jednak nie mógł zapominać, że prawie za każdym posunięciem ludzi z rządu coś się kryje.
- Niezupełnie – sprostował Sanders. – Chodzi prawdę mówiąc o coś zupełnie innego. – Rozejrzał się wokół, jakby każdy pracownik lądowiska mógł być obcym szpiegiem. -  Widzi pan, nasi specjaliści odkryli ciekawą planetę w galaktyce Hiksa. Tak, w Hiks – dodał, kiedy zobaczył, że McKeyowi oczy rozszerzyły się ze zdumienia. – Sądzimy, że może istnieć na niej życie i chcemy, żeby pan to zbadał.
- A dlaczego ja? – Martin nie tracił podejrzliwości.
- Jak mówiłem, polecono nam pana.
- A załoga?
- Tym my się zajmiemy – odparł Sanders. – I jeszcze jedna sprawa. Chcielibyśmy, żeby ludzie, którzy z panem polecą, oczywiście pod pana dowództwem, jak najmniej wiedzieli o celu misji. My nie zamierzamy im o niczym mówić i liczymy, że pan również się postara. To nasze pierwsze, być może, zetknięcie z obcą cywilizacją i nie chcę, żeby to powodowało napięcia wśród załogi. Macie to po prostu zbadać, to wszystko, bez żadnej niepotrzebnej ingerencji.
- Ale to będzie dosyć trudne, jeśli...
- Sam prezydent wydał ten rozkaz – przerwał mu Sanders. -  Chcemy, żeby misja się powiodła, McKey. Jak powiedziałem, liczymy na pana.
- Zrobię, co będę mógł – powiedział Martin, patrząc jak wysłannik Korporacji odchodzi. Miejsce nieufności zajęło podekscytowanie. Galaktyka Hiksa? Zupełnie jakby Porządek Wszechświata czytał w jego aktualnych myślach.
- I co, o co chodziło? – spytał główny inżynier, podchodząc do niego.
- O to chodziło, że teraz ty tu dowodzisz – odparł McKey, niespodziewanie uśmiechając się szeroko. W jego oczach zabłysły iskierki radości. – Zostałem przydzielony do innego sektora.
- Mianowicie?
- Galaktyka Hiksa – powiedział Martin i wcisnął mu do ręki spis ładunków.
Zdumiony inżynier patrzył, jak zadowolony przyszły dowódca statku badawczego, odchodzi ze swojego mało znaczącego stanowiska.

*
Na ogromnym lądowisku w samym serce Waszyngtonu stał teraz wielki statek, którego dwa dni temu jeszcze tu nie było. Zbliżało się teraz do niego dwoje ludzi, jeden wysoki, krótko obcięty brunet, drugi blondyn średniego wzrostu,  u którego włosy przypominały pole pszenicy po przejściu huraganu.
- Statek oderwie się od ziemi za pół godziny – informował nowego dowódcę jasnowłosy mężczyzna, idąc obok niego w kierunku pojazdu. Dołączył do niego dosłownie kilka sekund temu, kiedy McKey zmierzał samotnie zapoznać się z załogą.
- A może najpierw się pan przedstawi? -  spytał, przystając i wpatrując się uważnie w swojego rozmówcę. Znał się na ludziach, a ten wypadł raczej dobrze; pomijając nieład na głowie, z jego twarzy przebijała powaga, a oczy patrzyły rozumnie. Jeszcze go nie poznał dobrze, ale uznał, że chyba można mu było zaufać.
- Pierwszy oficer, Roch Species. Pana zastępca – odparł mężczyzna, również patrząc na Martina.
- Teraz rozumiem. Czym mam dowodzić? – McKey wznowił przerwany marsz. Powoli zbliżali się do statku, widząc coraz więcej szczegółów. Miał spłaszczony kształt, jak wszystkie zresztą statki badawcze. Widniał na nim znak Korporacji, niebieski sześcian na czarnym tle.
- Statek Frell 2, załoga: dziewięciu ludzi, łącznie z panem i ze mną. Dwóch żołnierzy piechoty morskiej, dwóch inżynierów, naukowiec, operatorka czujników i pionier.
- Pionier? – McKey zmarszczył brwi, gdyż pierwszy raz usłyszał to określenie.
- Naukowiec, wysyłany na zwiad, zwykle po to, żeby określił skład atmosfery i rodzaj podłoża – objaśnił Species. -  Będzie pan mógł zapoznać się z całą załogą przed startem. I niech pan nie zwraca zbytniej uwagi na zachowanie marines i inżynierów  – zmrużył oczy. -  Zawsze byli tacy. No i trzeba jeszcze ich zapoznać z zadaniem.
- A jakie jest zadanie? – sprawdził go McKey.
- Określić rodzaj życia na planecie X- odparł z lekkim uśmiechem Roch. – Rzecz jasna reszta o tym nie powinna wiedzieć.
Dotarli do wejścia na statek, które otwarło uprzednio ich skanując. McKey rozglądał się wkoło z zaciekawieniem, kiedy pierwszy oficer prowadził go systemem korytarzy. Frell 2 był o wiele nowocześniejszy niż wszystkie pojazdy którymi dotąd latał razem wzięte. Nawet system drzwi nie wymagał kart dostępu.
Weszli do pierwszego z pomieszczeń, które oddzielało kabiny załogi od mostka. Siedziało tam lub stało siedmiu ludzi, opartych o drążki, oczekujących swojego kapitana.
Martin McKey przyjrzał się uważnie nowej załodze. Na pierwszy plan wybijał się barczysty mężczyzna ubrany w wojskowe moro i brązowe spodnie. Obok niego siedziała krótko ostrzyżona młoda dziewczyna, w takim samym stroju. Najprawdopodobniej byli to żołnierze piechoty, o których wspominał Species. Niedaleko nich stała niska dziewczyna z blond włosami do ramion, ubrana w jasnobrązowy kombinezon. Przed nią przykucnął szeroko uśmiechnięty facet z chłopięcym wyrazem twarzy. Na przedzie siedział może 25-letni mężczyzna z czarnymi włosami ściętymi na jeża, brązowymi spodniami i brązowym podkoszulkiem. Wydał się McKeyowi zbyt pewny siebie, ale nauczył się, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, więc poczekał z tym, aż bliżej go pozna. Byli jeszcze mężczyzna i kobieta wciśnięci w błękitne robocze ubrania, przypatrujący się nowo przybyłym z uwagą.
- To jest nowy kapitan statku Frell 2, Martin McKey – powiedział Roch Species, kiedy stanęli na przeciwko załogi.
- Świetnie, wreszcie nam się może powie co my tu robimy – skrzywił się ubrany na niebiesko mężczyzna.
- Morgan Reiser, inżynier -  powiedział Roch. – Ten ubrany po wojskowemu to Jack Hayley, a tamta chłopczyca to Devon Space, marines przydzieleni do ochrony statku.
- Do ochrony czego? – mruknął Hayley, trącając Devon łokciem.
- No, no, Hayley! – upomniał go Species. – Uspokój się i spróbuj pokazać z jak najlepszej strony.
Hayley popatrzył na niego z ukosa i prychnął, ale pierwszy oficer niewzruszenie brnął dalej.
- Ten przestępca to Mac Frikes, główny inżynier – pewny siebie mężczyzna podniósł dłoń. – Ta w niebieskim to Mitach Raine, lekarz pokładowy, a ta w żółtym – Gillian Hunt, operatorka czujników.
Wskazał na wciąż uśmiechniętego mężczyznę siedzącego obok operatorki.
- To Rick Fire, pionier, o którym ci mówiłem.
- Wytłumaczy nam się wreszcie, gdzie lecimy? – spytała Mitach Raine, nie zwracając uwagi na Reisera, który w dalszym ciągu krzywił się dziwacznie.
- Tak – McKey wysunął się do przodu. – Lecimy do galaktyki Hiksa. Naukowcy z MKBW dokonali nowego odkrycia.
- To niech sami lecą – powiedział Hayley, ale zaraz umilkł, pod wpływem niedwuznacznego spojrzenia McKeya.
- Mamy sprawdzić, czy istnieje dotąd nie odkryta planeta, którą wyczuły czujniki naszej stacji. Chcą się dowiedzieć, czy to nie asteroida, czy coś w tym rodzaju.
„Dobrze pomyślane" zdawał się mówić wzrok Rocha.
- Macie jakieś pytania? – zakończył McKey.
- Tak, ja – podniosła się Devon Space. – Czy możemy spotkać się z jakimś niebezpieczeństwem?
- Nie z większym, niż każda załoga wsiadająca do pojazdu gwiezdnego.
- To dlaczego my tu jesteśmy? – spytała Space.
- Nie pytaj za dużo, bo za dużo się dowiesz – uciął Martin. – Jeszcze coś?
- Kto pana strzygł, kapitanie? – roześmiał się Fire.
- Zamknij się, Ricky – po raz pierwszy odezwał się Mac Frikes. – Gdybym to ja był dowódcą, już byś za takie coś fruwał stąd do domu.
- Gdybym ja bym dowódcą, ty byś został natychmiast wyrzucony w przestrzeń.
Frikes uśmiechnął się lekko.
- Nie dałbyś rady.
Pionier chyba zdawał sobie z tego sprawę i uciszył się szybko.
- Cicho, załoga! – zawołał McKey. – Skoro - pomijając Fire`a -  wszyscy dostali już odpowiedzi na swoje pytania, nie będę się niepotrzebnie produkował. A ty, Fire, jeszcze jedno takie coś, a zostaniesz zamknięty w maszynowni przez resztę lotu, zrozumiano?
- Tak jest.
- Zaraz odlatujemy, więc wszyscy na stanowiska i to migiem – rzucił Martin, a załoganci szybko się zerwali i pobiegli na mostek. Przy pulpicie nawigacyjnym usiadła Gillian Hunt, Mac Frikes i Morgan Reiser. Obaj marines usiedli na fotelach przy wejściu na mostek.
- A wy co? – spytał Species, kiedy McKey poszedł kierować startem.
- Jesteśmy tu przydzieleni do ochrony, nie do pracy – uśmiechnął się Hayley, bawiąc się miotaczem plazmowym. Devon Space wykrzywiła wargi w lekkim uśmiechu, ale nie skomentowała tego.
- Schowaj to Hayley – powiedział pierwszy oficer. – Nie jesteśmy na wyprawie wojennej. Idź lepiej pomóż pozostałym.
Ale to nie było potrzebne, bo Mac Frikes i Gilly Hunt doskonale sobie radzili. Frell 2 oderwał się sprawnie od powierzchni ziemskiej i bez większych przeszkód przekroczył powłokę atmosfery. Czujniki na pulpicie Gillian wykazały, że znajdują się już poza przyciąganiem, w pustce kosmicznej.
- Co teraz, kapitanie? - spytał Frikes.
- Włączamy 300-krotną nadświetlną - McKey oparł się o pulpit, uważnie studiując obraz, który pojawił się przed nimi; widok trzech planet najbliższych Słońcu.
- Co? – zdziwił się Species, odrywając swoja uwagę od piechoty i podchodząc bliżej. -  Chce pan, żeby poodrywało załodze głowy?
- Chcesz, żebyśmy dostali się do galaktyki Hiksa za trzy sekundy, czy za trzy lata? – spytał dowódca. – Nic nam się nie może stać, przecież statki zostały zabezpieczone.
Mac Frikes wcisnął przycisk oznaczający nadświetlną i przesunął rękę po tarczy podświetlonej na czerwono. Gdyby ktoś z zewnątrz obserwował przejście w 300-krotną prędkość światła, zobaczyłby tylko, jak statek nagle niknie, a potem pojawia się w zupełnie innym miejscu. Była to pozostałość po eksperymentach z zakrzywianiem czasoprzestrzeni, które jak dotąd się nie powiodły, chociaż nadal ładowano w nie mnóstwo rządowych pieniędzy.
- Gdzie jesteśmy? – do Gilly Hunt dobiegł trochę zniekształcony głos McKeya.
- Wszystko wskazuje na to, że w galaktyce Hiksa – odparła szybko operatorka. Jej głos już brzmiał normalnie. Statek wyleciał z pola drgań. – Nigdy nie leciałam statkiem wyposażonym w nadświetlną i nie miałam pojęcia, że znajdziemy się tu tak szybko.
- Przejdźcie do normalnego trybu.
- Od razu?
- Gdyby to było od razu, to bylibyśmy z głowami wbitymi w sufit – skwitował pytanie Speciesa McKey. – Oczywiście, że nie. Frikes, włącz najpierw 200-krotną, potem 100-krotną nadświetlną, a potem przejdź na zwykłą prędkość.
Mac przesunął ręką po tarczy. Frell 2 zaczął zwalniać, aż wreszcie zamiast tunelu z gwiazd, ujrzeli ciemną pustkę kosmosu.
- Hunt, pokaż nam nasze położenie – rozkazał McKey, wpatrując się w mały monitor przy czujnikach. Na ekranie pojawiła się miniatura galaktyki eliptycznej.
- Jesteśmy blisko środka – powiadomiła go. – W tym miejscu zwykle ginęły wszystkie statki badawcze bez załogi.
- Jak to „ginęły"? – zainteresował się McKey.
- Tak, jakby ich w ogóle nie było.  Jakby nie zostały wysłane. To dlatego ta galaktyka nie została nigdy zbadana.
- To jak my się tam dostaniemy? Chyba Korporacja nie zleciła nam mission impossible, prawda?
- Nie wiem. Trzeba by wysłać sondę naprzód, żeby zbadać, czy możemy lecieć dalej. Gdyby... – tu urwała, bo nagle gwałtowny wstrząs rzucił statkiem.  Species upadł na pokład. McKey złapał się fotela przy którym siedziała Hunt i tylko dlatego nie poszedł w ślady swojego oficera. Urządzenia przestały działać, a ze stanowiska Reisera trysnęły iskry. Morgan odskoczył gwałtownie, niestety tracąc równowagę i też się przewracając. Zdołał jednak przedtem wyłączyć całkowicie sterownię.
- Cofać, cofać! – zawołał McKey, przekrzykując przejmujący pisk, wydobywający się z maszynowni i podpoziomów, świadczący o tym, że nie tylko na mostku działo się coś niedobrego. Frikes włączył zasilanie awaryjne swojego stanowiska i zaczął cofać statek. Wokół Frella wytworzyła się ledwie widoczna, żółtawa poświata, której nikt nie potrafił wytłumaczyć i która znikła od razu, kiedy Mac wycofał statek na bezpieczną odległość. Pisk w maszynowni ustał, a kiedy Reiser ostrożnie włączył pulpit nawigacyjny, wszystko działało jak należy. Wszystko wróciło do porządku tak nagle, jak nagle nastąpiła awaria.
Załoga zaczęła się powoli podnosić z podłogi, zaskoczona rozglądając się na boki. W zasadzie trwało to najwyżej pół minuty i było tak niespodziewane, że załoganci stracili na chwilę orientację.
- Jezu, co to było! – zawołał Hayley, podnosząc się i siadając ciężko na fotelu, niczym worek ziemniaków opadający na klepisko. – Drugi raz takie coś, a natychmiast wracam.
- Trzeba zapinać pasy – odparła Devon Space, patrząc na niego z rozbawieniem, przy okazji wskazując na swoje. – Drugi raz takie coś, a na pewno je zapniesz.
- Nie wiem – powiedziała Gillian Hunt, odpowiadając na pytanie Jacka. – To zdaje się jakieś pole siłowe, bariera. Być może właśnie przez nią znikały statki.
- Mam namiar! – zawołał Frikes, wskazując na monitor. – To coś w rodzaju osłony energetycznej. Nie przepuszcza niczego, co nie przewyższa stopniem energii błędnych komet. Jest zbyt zorganizowana, żeby mogła powstać w naturalny sposób.
- Chcesz powiedzieć, że została zrobiona przez...kogoś? – spytał Martin, zastanawiając się, czy przypadkiem niedługo załoga sama nie dowie się o celu misji.
- Jest zbyt silna. I zbyt regularna. Obejmuje układ słoneczny w idealny krąg.
- Jaki jest zasięg?
- Bardzo duży. Układ słoneczny i spora część poza nim.
- Wyślijcie sondę – postanowił McKey. – Zobaczymy, czy działanie tego pola ogranicza się tylko do zakłóceń w działaniu statku.
Reiser, postanawiając nie przeciążać jeszcze urządzeń mostka, udał się do maszynowni i po chwili spód statku rozchylił się, po czym po paru sekundach z otworu wynurzyła się miniatura Frella. Dostała się w zasięg osłony i...spaliła się doszczętnie.
- No i mamy odpowiedź – skwitował kwaśno Roch.
- Co o tym myślisz, Hayley? – McKey zwrócił się do tyłu. – Może byście włączyli się do naszej ciężkiej pracy?
Jack spojrzał na niego przeciągle. Wyglądał prawdę mówiąc niezbyt pomysłowo, bo w dalszym ciągu nie otrząsnął się jeszcze z wydarzeń ostatnich minut.
- Trzeba to rozwalić – powiedział, przywołując na twarz rozbrajający uśmiech i szturchając lekko Devon dla zwrócenia uwagi. Ta jednak tylko wzruszyła ramionami, odsuwając ostrożnie lufę miotacza, którą Hayley przysunął niebezpiecznie blisko jej twarzy.
- Bardzo śmieszne – skrzywił się Martin. – A ty, Rick? Może nie jesteś specem od obrony, ale co według ciebie powinniśmy zrobić, skoro nasi spece od obrony nie nadają się do niczego?
- Trzeba to zniszczyć – powiedział po krótkim zastanowieniu pionier, przybierając najbardziej poważny wyraz twarzy, na jaki mógł się zdobyć.
- No wspaniale, jeszcze jeden piroman – westchnął Species. Rick spojrzał na niego, ale nic nie powiedział. Zwrócił się natomiast zaraz do kapitana.
- Nie, naprawdę. Skoro nie możemy się przez to przedrzeć, bo inaczej statek ulegnie zniszczeniu, trzeba zniszczyć pole.
- A co z tymi, którzy zrobili tę osłonę? – drążył Species. – A co, jeśli jest im potrzebna w jakiś sposób do życia?
- Ale może być to również pozostałość. Możliwe, że twórcy już dawno opuścili to miejsce, albo nawet nie żyją.
- Nadal jednak nie jestem pewien, czy powinniśmy niszczyć to pole.
- Roch, pozwól na chwilę – powiedział McKey, ciągnąc pierwszego oficera za ramię. Species próbował protestować, ale zaraz umilkł i pozwolił dowódcy poprowadzić się do pomieszczenia, w którym nikt nie mógł ich usłyszeć. Dopiero tam przystanęli, a Martin przybrał niezadowolony wyraz twarzy.
- Chyba nie chce pan pozwolić na „rozwalenie", jak to pięknie określił Hayley! – zawołał oficer, zanim McKey zdążył cokolwiek powiedzieć. – Przecież to ingerencja w coś, o czym nie mamy żadnego pojęcia!
- Słuchaj, Roch...Oni nie wiedzą, że tu może być życie. Chcesz im podsunąć pomysł, że nie jesteśmy z nimi szczerzy? A poza tym, jak wykonamy rozkaz MKBW, skoro nie dostaniemy się do planety X?
- A skąd pan wie, że to będzie skuteczne? Przecież Frikes stwierdził, że tylko siła energii równa sile gwiazdy może się przedrzeć przez taką osłonę.
- Bo inne ciała niebieskie nie mają takiej energii jak gwiazda, więc zostają zatrzymane. Ale statek może taką energię wytworzyć, przecież wiesz. Możemy wytworzyć nawet więcej, bo energię skoncentrowaną na jednym punkcie.
Roch pokręcił głową.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Ale to nie ja odpowiadam za skutki ingerencji, tylko pan. Niech pan potem nie mówi, że pana nie ostrzegałem.
To powiedziawszy Species ruszył na mostek. McKey dobrze sobie zdawał sprawę z tego, że pierwszy oficer radzi mu dobrze, ale nie mógł się teraz wycofać. Miał tylko nadzieję, że pole rzeczywiście okaże się jedynie pozostałością i nie rozpoczną jakiegoś niepożądanego ciągu zdarzeń.
- Dobrze, Fire – powiedział, kiedy oboje znaleźli się ponownie na mostku. – Twój pomysł, a raczej pomysł Jacka, został przyjęty. Maszynownia?
- Jak tam, kapitanie? – rozległo się na mostku. – Hej, ten system łączności jest całkiem niezły!
- Reiser?
- Nie, straszny kosmita.
- Przestań się wygłupiać, Reiser – prychnął Martin. – Zlikwiduj to.
- Tak jest, szybko i z największą przyjemnością! – zawołał Reiser. Mówił coś jeszcze, ale zbyt cicho i chyba do siebie, bo jego głos został zagłuszony przez dźwięk urządzeń maszynowni.
- Czasami się zastanawiam, Species, czy przydzielono nam rozumną załogę – mruknął McKey, patrząc, jaki skutek przyniesie wykorzystanie najnowocześniejszych dział plazmowych piechoty morskiej.
W stronę pola siłowego wystrzeliła struga światła, powodując, że część załogi zmrużyła oczy, a ta część bariery, która została ostrzelana, stała się na chwilę widzialna, ukazując podobną do zroszonej pajęczyny powierzchnię. Ale tylko na chwilę.
- Nic z tego, kapitanie – odezwał się Frikes ze swego stanowiska. – Bariera jest trochę naruszona, ale nie przepuści statku.
McKey wciąż przypatrując się teraz już niewidzialnej osłonie, znów przysunął się bliżej interkomu.
- Reiser?
- Jak tam , kapitanie?
- Ile włączyłeś dział?
- Dziesięć.
- Włącz wszystkie.
- Wszystkie?! – usłyszeli autentycznie zdumiony głos Morgana.
- Wiem, że prawdopodobnie nigdy ci nie kazano włączać wszystkich, ale ta osłona jest naprawdę mocna. Mały ostrzał nic nie da.
- Dobrze, szybko i...
- Rób swoje, Reiser – przerwał mu Martin i ponownie zwrócił się w kierunku szyby.
Tym razem trochę dłużej nic się nie działo, aż wreszcie pole zaatakowało 25 dział plazmowych. Statek został odrzucony w tył i zalany oślepiającym światłem. Cała osłona stała się widzialna, ujawniając wielką falującą kopułę, otaczającą ich z dwóch stron. Po chwili i to znikło, pękając i powodując jeszcze silniejsze drgania na pokładzie. Wyraźnie widzieli, jak migająca pajęczyna rozszerza się, ukazując coraz więcej pustych dziur, żeby wreszcie w końcu zniknąć zupełnie i ostatecznie.
- Zniszczona! – zawołała Gillian patrząc na swoje czujniki. Jednak to nie było potrzebne. Wszyscy widzieli, że siła dział Frella przekroczyła siłę gwiazdy.
- Moje czujniki też już nic nie wyczuwają – dodał Frikes. – Przez pewną chwilę po wybuchu istniała jeszcze niewielka część pola, ale teraz przed sobą mamy absolutną pustkę.
- Dobrze, lećmy na przód, ale ostrożnie – mruknął McKey. – Włączcie tylko 10-tą zwykłą prędkość.
Frikes uruchomił dodatkowe silniki i Frell 2 zaczął powoli sunąć do przodu. Gdy znaleźli się w miejscu, w którym poprzednio nastąpiła awaria, maszynownia, silniki i mostek nadal działały bez zarzutu i wszystko wskazywało na to, że najwyraźniej nic już im nie zagraża.
- Skoro wszystko jest już w porządku – dowódca podszedł bliżej okna, kiedy pokonywali ostatnie metry zasięgu istniejącej tu przed chwilą bariery – kierunek planeta X.  

środa, 11 września 2013

Catha - Rozdział Pierwszy

Długo wyczekiwany bwahahahaah! Rozdział pierwszy, bo dość miałam już prologów ^^
PS. Kot Pączek naprawdę kiedyś żył i też miał taki dziwny język ^^

Catha - Rozdział pierwszy

Tak, udało mi się przeżyć napisanie tego rozdziału, a później kolejnych i kolejnych. Historia z myszopodobnym stworem zdarzyła się trzy miesiące temu, a wczoraj wieczorem skończyłam pisać powieść. Zabrała mi co prawda 5 lat, bo nie zawsze mogłam tworzyć bez obawy, że coś mi się stanie, ale sprawiła, ze moje życie nigdy nie było nudne. Miałam też pewne szczęście, że moja przyjaciółka, Janine Bennett, była wydawcą, bo nikt inny nie czekałby na powieść pięciu lat (oprócz wydawców George'a Martina), nie wiedząc jaki zysk mu przyniesie. A ponieważ nikt tego nie wie zanim nie rozpocznie sprzedaży, moje książki nigdy by nie wyszły na światło dzienne. Pod tym względem Janine była super. Nie wyznaczała i terminów, nie popędzała, czasami tylko w jakiejś luźnej towarzyskiej rozmowie wspominała, że chciałaby przeczytać coś mojego. Była zapaloną miłośniczką zwierząt i trzymała u siebie sforę psów. Poza tym miała kota, którego nazwała chyba po pijanemu - Pączek Bączek.
Ułożyłyśmy nawet o nim żartobliwy wierszyk:
"Prawa noga mu się plącze
 Lewa również! Biedny Pączek!
Pląta mu się noga z nogą
Jakby był jakąś stonogą
Wszystkich straszy swoim rykiem
I długachnym swym językiem
Język pręga
Długa wstęga
Macha nim na wszystkie strony
Ach! Ten kotek jest szalony!
Pączek Bączek, język, noga
Tak, że myli mu się droga

Pączek macha wyrostkami
Jak zwykłymi odnóżami" 
 - czyli krótko i bezsensownie, jak powiedziałam Janine na drugi dzień po ułożeniu tego "dzieła".
Tak, Pączek nie był foremnym kotem, ale przyczyna jego problemu wcale nie była zabawna. W maleńkości wpadł pod samochód. Razem z Janine jakoś go odratowałyśmy, ale połamane nogi źle mu się zrosły i mimo że cały kot urósł, nogi pozostały takie jakie były - krzywe i małe. Poza tym miał kłopot związany z ciągle rosnącym językiem. Miał tak długi, że gdyby chciał, mógłby oblizać nim oczy. Całe szczęście nie odkrył jeszcze tego wynalazku, bo by sobie oko wydłubał. Pączek był jednak tak wesołym i pełnym życia kotem, ze Janine śmiała się z tego języka, który "plątał mu się między nogami, powodując wypadki", jak często mówiła. Te wypadki powodował jednak w moim domu, bo Bennett trzymała go nie u siebie tylko u mnie, tak więc był bardziej moim zwierzakiem niż jej. Czekałam tylko na to, aż mi go oficjalnie przekaże. Do tego czasu Pączek egzystował u mnie, ciesząc się życiem, wylegując się i niszcząc moją własność prywatną.
Ten właśnie Pączek obudził mnie dziś rano, skacząc mi na twarz, zupełnie jakby myślał, że tak wolno. Muszę jeszcze dodać, że nazywałam go nie Pączek, lecz Donat, bo dla kota to z pewnością mniejszy łamacz języka. Więc Donat wykonał na mnie taniec deszczu i zupełnie nieświadomie wyrwał mnie z głębokiego snu, w jaki zwykle zapadałam gdy odważyłam się zasnąć po godzinie drugiej w nocy. Ale nie ma się co czarować, mimo że było całkiem jasno, na pewno było bardzo wcześnie. Nigdy nie budziłam się po godzinie siódmej, a i ten poranek nie stanowił wyjątku - na zegarku mechanizm wyświetlał szóstą trzydzieści osiem. Westchnęłam ciężko, odgoniłam łaszącego się kota i opadłam bezwładnie na poduszkę.
Odtrącony Donat podniósł dumnie głowę i nie raczywszy obrzucić mnie nawet jednym spojrzeniem ruszył do kuchni i po chwili doszedł do mnie dźwięk, jaki wydawały jego pazurki w kontakcie z czymś drewnianym. Przetarłam zaspane oczy i zamrugałam kilka razy. W myślach przerzuciłam sobie plan dnia. Wczoraj skończyłam pisać, więc miałam o wpół do dwunastej wpaść do Janine, która już czekała na moją nową książkę. Przedtem jednak miałam wizytę u psychologa. Wcale nie dlatego, że czułam się chora, ale dlatego, że ostatnio moim najważniejszym celem w życiu stało się udowodnienie mu, że nie zwariowałam i że naprawdę mam "syndrom twórczej wyobraźni", jak to nazywałam. Leon Farrey, bo tak nazywał się ten lekarz, nie za bardzo mi wierzył, czemu nie dziwiłam się zbytnio, bo spotykał się codziennie z rozmaitymi wariatami i dziwakami różnego autoramentu. Opowiadali mu o swoich rzekomych spotkaniach z UFO, zmarłą matką, albo nawet samym Nabuchodonozorem piszącym na cegłach. Więc dlaczego miałby wierzyć nie za bardzo przepracowującej się pisarce, że nie przepracowuje się jedynie z powodu armii złośliwych potworów? Spotkanie miałam za dwie godziny, chociaż proponowałam wcześniejszą porę, żeby mieć to z głowy.
Lekkie skrob skrob kocich pazurków stało się głośniejsze i szybsze, jakby kot czegoś szukał. Pomyślałam o nadchodzącym dniu, o cudownym spotkaniu z Janine i jej kolegami z redakcji i zwlokłam się niechętnie z łóżka. Podłoga była zimna, a ja jak zwykle zapomniałam położyć blisko kapcie. Pobiegłam w podskokach do kuchni, gdzie nie było chłodnych kafelków i gdzie Donat dokonywał swojego dzieła, cokolwiek to było. Włączyłam od razu kasetę Garbage, jedną z tych, które przewijały się pięćdziesiąt razy dziennie przez mój magnetofon, po czym zaczęłam szukać wzrokiem kota. Donat był mały, biały z rudo-czarnymi plamkami, więc był jaskrawy. Poza tym miał mocno fosforyzujące oczy, błyszczące przy najmniejszym ruchu. A teraz ruszał się wyjątkowo energicznie. Piosenka "When I grow up" zagłuszała trochę jego pomiaukiwania i skrobanie, ale na pierwszy rzut oka widać było, że usilnie pracuje, próbując wydostać coś spod szafki. Wynalazł przestrzeń między kuchenką, a tą właśnie szafą i wsuwał w nią łapki aż po same ramionka. Zbliżyłam się, marszcząc z zaintrygowaniem brwi, ale Donat nawet na mnie nie spojrzał. Robił swą pracę.
- Co z tobą? - spytałam, kucając.
Donat robił pracę.
Odsunęłam kota, niezbyt zadowolonego z takiego obrotu sprawy i sama zaczęłam wpychać palce w otwór. Od razu zauważyłam, że powinnam dawno odsunąć piecyk i zrobić tam porządek, ale to odkrycie nie zraziło mnie. Robiłam pracę Donata. W końcu pod opuszkami palców poczułam coś twardego i suchego, co mogło być jedzeniem, które nęciło mojego żernego zwierzaka. Wyciągnęłam to na światło dzienne. COŚ było suche, poskręcane i odrażające, co nie trudno sobie wyobrazić, gdy powiem, że było niczym innym jak - uchem zabitego przed trzema miesiącami myszopodobnego stwora. Skrzywiłam się z obrzydzeniem, ale go nie wyrzuciłam, tylko przyjrzałam mu się uważnie. Nie zgniło, tylko wyschło, oblepione tą białawą galaretą udającą krew. Było paskudne i cuchnące jak stara ptasia kupa i równie dobrze się prezentowało. Poza tym wyglądało jak ucho potwora. I idealnie nadawało się na prezent dla Leona Farreya, psychologa-niedowiarka.
- Co o tym myślisz, odkrywco? - spytałam kota, podsuwając mu pod nos zdeformowaną część ciała.
Donat miauknął.
- Masz rację - skinęłam głową i wstałam. Poszłam do łazienki, umyłam się, potem zrobiłam sobie szybko tosty, wyłączyłam magnetofon, pakując jednocześnie kasetę do walkmana.
- Pokażę mu to.

*
Gdy znalazłam się wraz z uchem mutanta i moją - jak stwierdził Farrey - nadwerężoną psychiką (co było oczywistą bzdurą) w klinice, odkryłam, że poprzednia sekretarka psychologa, Susan, już u niego nie pracuje. Na jej miejscu siedziała gruba bardzo czarna Murzynka i obgryzała paznokcie. Nie chcę wyjść tu na rasistkę, ale z praktyki wiem, że grube Murzynki nie nadają się na lekarskie pielęgniarki. Nie mają ani predyspozycji (co nie byłoby jeszcze tak tragiczne, mnóstwo osób nie ma predyspozycji) ani niestety również taktu.  Ta tu obecna nie stanowiła wyjątku. Gdy do niej podeszłam, spojrzała na mnie jak na dziwo, wywiercając mi przy okazji dwie wielkie dziury w oczach tym spojrzeniem.
- Nazwisko - powiedziała beznamiętnym, zduszonym tonem, który wyrażał autentyczną niechęć do mnie i w ogóle do całego świata.
- Smith - odparłam takim samym tonem, tylko bez zduszenia, bo w przeciwieństwie do niej nie byłam słoniem.
A ona dalej zabijała mnie wzrokiem. Byłabym przerażona, gdyby to na mnie działało.
- Wie pani - stwierdziła, przybierając minę kaszalota. - Przydałoby się też imię. Muszę panią wyłuskać spośród innych Smithów.
- Faith-Zolerai.
Szczęka jej opadła, a spojrzenie nie wywiercało mi już dziur w oczach, ono dosłownie przewiercało mnie na wylot. Patrzyła na mnie, jakby próbowała pogodzić niezwykłe Faith-Zolerai z takim pospolitym nazwiskiem jak moje. Pewnie by jej się to nie udało, gdybym jej nie pomogła.
- Jestem umówiona z doktorem - podsunęłam.
Pokręciła głową, jakbym zrobiła coś złego, zapisała jakąś kartkę, odłożyła ją i znów machnęła górna częścią szyi.
- Doktor czeka na panią.
To jasne, że doktor czeka, bo jestem jedyną osobą, która umówiła się z nim na wizytę o tej godzinie. Sekretarka chyba także uważała, że nie jestem normalna (no bo co w końcu bym tu robiła), bo wodziła za mną wzrokiem, dopóki nie zniknęłam w innym korytarzu. Zabawne, co może przyciągnąć uwagę takich jak ona.
Na końcu korytarza, w który skręciłam, a były tylko dwa, znajdował się gabinet doktora Farreya. W pewnym sensie był to korytarz prowadzący właśnie do tego gabinetu. Klinika doktora Farreya była jedną z tańszych w okolicy, może dlatego, że doktor Farrey nie przyjmował ciężkich przypadków. Nie słyszałam jeszcze, żeby pomógł jakiemuś seryjnemu mordercy pożegnać się ze światem otwartym i przenieść w na oddział zamknięty, ale to chyba było mało ważne w moim przypadku. W końcu nie byłam "jeszcze" tak szalona, żeby zabijać kogokolwiek. I tak część miasta uważała mnie za nie całkiem normalną, tylko dlatego, że cztery razy byłam u psychologa. I niech im wyjdzie na zdrowie. Być może przestanę do niego chodzić, jeśli tylko uwierzy dzisiaj w to, że pokazana przeze mnie stara skorupa nie jest zeschłym grzybem z oznakami zeschłej pleśni, tylko uchem monstra. Gdy popchnęłam drzwi prowadzące do gabinetu, zastałam Leona siedzącego w obrotowym fotelu i wpatrującego się uporczywie w ścianę. Zapewne spodziewał się, że wejdę, ale nie przypuszczał, że tak szybko, bo jak mnie zobaczył, podskoczył jak oparzony, zupełnie jakby siedział do tej pory na szpilkach i dopiero teraz to zauważył. Weszłam spokojnie do środka i zamknęłam za sobą drzwi.
- Chyba nie wystraszyłam? - spytałam żartobliwie.
- Miło, że jesteś - mruknął obrażony. Widocznie ugodziłam w jego męską dumę. - Masz mi coś do pokazania? Co to? Mam nadzieję, że coś ważnego, bo wizyta o dziesiątej nie jest moim niespełnionym marzeniem.
- Przypominam, że umówiliśmy się tydzień temu, czyli 6 dni i 11 godzin przed moim dzisiejszym telefonem.
- Czy to ważne? Jestem śpiący.
- Śpiące mogą być dzieci, dorośli są zmęczeni albo niewyspani.
- Nie chwytaj mnie za słówka. I tak miałem z tobą porozmawiać - spojrzał na mnie z ukosa. - Zakładam, że nadal masz te zwidy?
- O tak - odparłam. - Na przykład wczoraj widziałam cię w damskich figach staniku. Tańczyłeś przy rurze, zarzucając blond włosami.
- Przed chwilą sekretarka przesłała mi wiadomość o ty, że zachowywałaś się opryskliwie - ciągnął dalej niewzruszenie. - Musisz być taka nieprzyjemna?
- To nie ja tańczę w biustonoszu w nocnym klubie.
Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.
- Naprawdę to widziałaś? - podchwycił.
- A jak myślisz?
- Myślę, ze potrzebujesz pomocy, Zolerai - odparł i usiadł z powrotem w fotelu. Ja zajęłam miejsce dokładnie na przeciwko niego. - Ty naprawdę w to wierzysz i próbujesz w dodatku sprawić, żebym ja też uznał to za prawdę. Ale to niemożliwe. Nigdy nie uwierzę, że w twoim domu roi się od demonów. I ty też powinnaś przestać.
- Nigdy nie twierdziłam, że w moim domu roi się od demonów. Jest ich tylko parę.
- Czy zawsze musisz żartować?
- To poprawia mi samopoczucie.
- Ale mnie nie.
- Trudno. Każdy postrzega życie tak jak chce.
- Czemu byłaś nieprzyjemna w recepcji? - drążył. Zawsze w ten sposób rozmawialiśmy. Dociekliwe pytania zawsze mnie, jeśli nie denerwowały, to prowokowały i lubiłam odpowiadać na nie tak, żeby ten kto je zadawał, też się denerwował.
- Powiedziałam jedynie moje imię i nazwisko.
- Ale opryskliwym tonem.
- Nie sądzę. Proszę spytać oskarżycielkę. Oko za oko, ząb za ząb. Po prostu nie pozostawałam dłużna. Czy możemy mówić o czymś innym?
- Oczywiście - Leon wbił we mnie wzrok, zupełnie jak Murzynka poprzednio. - O czym?
- Może o tym, co trzymasz pod tymi papierzyskami - wskazałam na stertę dokumentów.
Doktor zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz, że coś tam trzymam?
- Ósmy zmysł.
- A nie szósty?
- Pozostałe dwa już odkryłam.
Farrey, w dalszym ciągu nie spuszczając ze mnie wzroku, sięgnął po małą kartkę, którą, co zauważyłam przy wejściu, schował jak tylko mnie zobaczył. Wiedziałam, że ta rozmowa go denerwuje. On lubił rozwlekłe pogawędki i rzewne wynurzenia dotyczące matki, a ja niestety nigdy mu tego nie dawałam. Może dlatego, że nie pamiętałam matki. Chociaż Farrey przyczepiłby się i do ojca, gdybym wspomniała o nim choć jednym słowem i gdyby w ten sposób znalazł choćby nikły punkt zaczepienia w rozmowie ze mną.
Papier był śliski i prostokątny. Wydawało mi się, że to jakieś zdjęcie, ale drogą logicznej dedukcji doszłam do wniosku, że chyba nie zamierza mi pokazać swojej cioci uwiecznionej w momencie wyciągania tłustej kiełbasy z grilla. Pomysł więc był niedorzeczny. Okazało się, że przyjmując go za pewnik, popełniłabym niewybaczalny błąd, ponieważ Farrey, przypomniawszy sobie, że jest psychologiem z krwi i kości, teatralnym gestem odwrócił kartkę w moim kierunku, stronę zapełnioną licznymi plamami atramentu bez ładu i składu.
- Co to? - spytałam, udając, ze nie wiem. - Praca na kółko plastyczne?
Leon był jednak niewzruszony, jak na lekarza przystało.
- To test Roechacha. Powinienem był pokazać ci go jak tylko do mnie przyszłaś, cztery tygodnie temu. To jedna z podstaw psychologii. Wiesz na czym polega, prawda?
- Tak, ale ma na celu ustalenie osobowości. Pokazując mi go teraz, ocenisz stronniczo każdą moją wypowiedź i dopasujesz do swojego wyobrażenia.
- Co masz na myśli?
- Bo niezależnie od tego co powiem, zawsze będziesz myślał, że w tej wielkiej czarnej plamie widzę potwory i demony - odparłam. Spojrzałam mu w oczy. - Nie mam racji?
- A co widzisz, Faith?
Zerknęłam na kartkę, po czym wzięłam ją do ręki i uważnie przestudiowałam. Dwa razy przyszło mi coś do głowy, nikłe zarysy, jednak zaraz odgoniłam te myśli i skupiłam się na plamie. W końcu zobaczyłam tylko ją, nic nie powołałam do życia, o czym zgodnie z prawdą powiedziałam.
- Nic.
- Musisz coś widzieć.
- Plamę.
- A oprócz plamy?
- Tylko plamę - oddałam mu kartkę. - Ten test jest odzwierciedleniem osobowości. Wiesz, mordercy widzą krew, zakochani serca. Ja widzę plamę atramentu, bo to właśnie nią jest i nie zaryzykuję dopatrzenia się czegoś innego niż faktu, bo wszystko co nie jest prawdą, jest wytworem wyobraźni. A ja - przybliżyłam się do niego - nie wyobrażam rzeczy nie będących faktami. A więc jeśli nie jest plamą atramentu, to czym jest? Może ty mi powiesz? Ja nie potrafię.
Był trochę zaskoczony, ale starał się nie dać tego po sobie poznać.
- To nie mój test, tylko twój.
- A więc nie widzisz nic? - wykrzywiłam się i podetknęłam mu test pod nos. - Nawet plamy? Skoro Roechacha jest odzwierciedleniem tego co aktualnie masz w głowie, ty doktorze, masz tam pustkę. To prosta dedukcja.
- Proste jak obręcz - mruknął Farrey i zabrał kartkę. Widać było, że porządnie się zdenerwował. - Pół godziny minęło. Mam następnego pacjenta.
Oczywiście nie miał i nie umawiał się na pół godziny, ale zdało mi się, że chyba go zapędziłam w kozi róg.
- Jedną chwilkę - uspokoiłam go i zaczęłam grzebać w torbie, którą przyniosłam ze sobą. - Mam dla ciebie prywatny test osobowościowy. Chcesz go poznać?
Farrey może był wkurzony, ale ciekawość zawsze u niego brała górę. Skinął nieznacznie głową i usiadł z powrotem na fotelu, z którego wstał, gdy oddałam mu kartkę.
- Masz pięć minut.
- To zajmie trzy. Mój test różni się od twojego, bo jest przestrzenny. Jeśli dopatrzysz się w tym czegoś innego niż ja, uznam że coś jest ze mną nie tak i zacznę się kurować na głowę. Zgoda?
Leon znowu przytaknął.
- A więc zaczynamy. Oto test.
Odsunęłam walkmana i wyciągnęłam z torby mały celofan.
- Wystaw dłoń.
Leon wyciągnął rękę, a ja szybko wyrzuciłam na nią spleśniałe ucho stwora. Doktor w pewnym momencie nie za bardzo wiedział co z nim zrobić, dopóki nie pomyślał że ucho nie jest przyjemną rzeczą do trzymania i nie wyrzucił go na stół.
- Jezu, co to! - zawołał, wycierając z obrzydzeniem ręce o spodnie.
- To pan ma zgadnąć, nie ja - udałam niewinność.
- Stary grzyb, albo ptasia kupa. Cokolwiek to jest, zabieraj się z tym i więcej mi tego tu nie przynoś. Jeśli to miał być żart, to ci się nie udał i...
- To ucho stwora - wtrąciłam.
- ...i nie próbuj mi wmówić, że...Co powiedziałaś?
- To ucho potwora. Odrąbałam mu je trzy miesiące temu i...
Nie dał mi dokończyć, bo nagle zerwał się z fotela, chwycił mnie za rękę i siłą zaciągnął do drzwi.
- Ty potrzebujesz pomocy, Zolerai - mówił, "odprowadzając" mnie do wyjścia. - Ale ja ci tej pomocy nie potrafię udzielić. Na pewno istnieje psychiatra, który to potrafi, ale mnie to niestety przerasta. Wróć za rok, alb za dwa, kiedy już cię wyleczą...
- Tak się zezłościłeś o to ucho? Więcej nie przyniosę.
- Żegnaj, Faith - odparł i zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie na korytarzu samą. No, może nie samą, bo z recepcjonistką, która wlepiła we mnie swój rybi wzrok, jak w najgorsze dziwo. Zapewne rzadko widuje się, jak rozstrojony psychicznie psycholog wyrzuca pacjenta z kliniki, ale nie zamierzałam jej darować tej ciekawości. Wystawiłam więc język, nie zwracając uwagi na to, co o mnie pomyśli, po czym wyszłam z budynku. No cóż, teraz przynajmniej nie będą się za mną oglądać na ulicy, bo chodzę do lekarza od głowy. Będą się za mną oglądać, bo do niego nie chodzę, co już od razu lepiej brzmi. poza tym nigdy nie zwracałam uwagi na to, co ludzie o mnie powiedzą, co okazywałam dość często. Jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi byli ludzie z redakcji Janine i teraz właśnie do nich skierowałam swe kroki. Ucho zostawiłam na pamiątkę pamiętnego dnia, w którym przekonałam Leona Farreya, że nie musi mnie leczyć.

wtorek, 3 września 2013

Smoki

Takie małe cuś, co stworzyłam po napisaniu opowieści o smoku i najemniczce ^^ Uwielbiam smoki, tak swoją drogą.

SMOKI - CHARAKTERYSTYKA

Smoki stanowią element dość powszechnie znany i przez niektórych nawet lubiany - oczywiście ci, którzy skończyli jako ich posiłek, przeklinają je po wsze czasy. Ci, którzy smoki lubią, zazwyczaj przeszukują tajemne księgi w poszukiwaniu informacji o nich, a jeśli zdarzył się cud i smoka spotkali i nie zostali pożarci, opowiadają wszystkim o zaletach swego ulubieńca, po czym cicho stąpając zawiązują mu kokardkę na ogonie.

Smok. Stworzenie bardzo często ziejące ogniem, bądź też parą, plujące jadem lub ziejące lodowatym oddechem. Piękno tych stworzeń jest niezaprzeczalne - ich chód, sposób poruszania głową, często nieziemska wprost inteligencja idą w parze z pewną krwiożerczością, czy to smok o dobrym usposobieniu czy nie. Jeść smok musi, nawet jeśli kocha wszystkie stworzenie - wtedy to ze łzą w oku rozszarpuje swą zdobycz na cząstki pierwsze, by nie widzieć, co je. Ale takie przypadki zdarzają się wyjątkowo rzadko. Smoki nie słuchają swoich przyjaciół, gdyż zawsze wiedzą lepiej i prawie nigdy nie dają się oswoić. W literaturze fantastycznej da się spotkać oswojone smoki, jednak - przyznajmy - to tylko bajki. Smoki kochają wolność i nigdy nie pozwolą, by ktoś na nich jeździł, jak na koniu (vide wspaniała, lecz nie trzymająca się realiów książka "Jeźdźcy smoków z Pern"). Jednak trzeba zastrzec, że jeśli kogoś pokochają, potrafią wytrwać przy tej osobie lata, z własnej nieprzymuszonej woli, nie tracąc nic ze swej dzikości.

Smoki są samotnikami. Lubią ciche lasy (ale niezbyt zarośnięte, by ich skrzydła mogły się pomieścić). Lubią osamotnione szczyty gór i stare bagniska. Ich ulubioną zaś formą terenu są wielkie stepy, porośnięte trawą. Wtedy naprawdę czują wolność, którą przypisała im natura. Oczywiście każdy rodzaj smoka lubi inne środowisko. Zaś wszystkie kochają wprost jeziora, gdzie mogą obmyć się z kurzu i - przyznajmy to - pozostałości po posiłku.

Każda rasa smoka to zupełnie inne spojrzenie na sprawę smoczą. Każdy jest inny, ale wszystkie mają w sobie coś z kota. Chodzą własnymi drogami i zawsze spadają na cztery łapy. Odsyłam do sławnej księgi mistrza Rosenbarga "O kotowatości smoków Ramsaya". Mistrz dowodzi w niej, że smoki moje tak naprawdę są praprzodkami kotów. Pomysł być może niedorzeczny, ale jakże interesujący. Mistrz ów został połknięty pamiętnego dnia przesilenia wiosennego przez Atkalona, jednego z moich smoczych towarzyszy.

Zapewne fani fantastyki przeczytali dużo książek o smokach, gdyż tam zakorzeniły się bardzo mocno, wszystkimi szponami, zahaczając nawet jednym zębem. Ewoluowały przez wieki, by stać się legendą, bez której rzadko która powieść o tej tematyce może zaistnieć i nie opaść na samo dno. Nawet gdy wspomina się o wymarłych smokach, ich duch fruwa gdzieś nad naszymi głowami, pozostawiając w sercu tęsknotę za dawno minionymi czasami. Różnie się przedstawia smoki - od głupich maszynek do zabijania, po inteligentne potwory z mnóstwem dzikich pomysłów w głowach. Takie są moje smoki. Dzikie pomysły, pukanie się w czoło, gdy widzi się wyjątkowo głupiego człowieka z lancą, bieżącego na łeb i szyję, ironiczne uśmiechy i naprawdę godna podziwu odwaga.


RASY


Smoki bagienne.
Smoki bagienne występują tylko na terenach podmokłych. Nie lubią ruszać się ze swoich legowisk, dlatego też trudno je spotkać gdzieś indziej. W zasadzie ogólnie trudno je spotkać, gdyż tak jak nie lubią same być gośćmi innych, tak nie lubią intruzów w swoich pieleszach. Jako smoki Ramsayowe posiadają wysoce rozwiniętą inteligencję, która pozwala im wystawiać straże na granicach swoich "posiadłości". Zazwyczaj strażnikami są ci sami osobnicy. Smoki te należą do smoków średnich jeśli chodzi o wzrost i bardzo chuderlawych jeśli chodzi o wagę. Praktycznie nie istnieją grube smoki bagienne. Dlatego też nie lubią wdawać się w różne walki, gdyż zazwyczaj, jeśli już do takiej dochodzi - przegrywają sromotnie. Ich barwy są maskujące, buro-zielone, gdyż z takimi kolorkami najłatwiej uciec przed oczami innych. A dlaczego chcą uciekać? Smoki bagienne są dziwne. Samotnicze. Nazywa się ich tymi-z-pustymi-oczami. Ich spojrzenie bowiem nie wyraża nic, jakby spoglądało się w studnię bez dna.
Smoki te są smokami jadowymi, tzn. plują jadem na odległość około trzech metrów. Wyróżniamy trzy rodzaje jadu smoka bagiennego, każdy o innym działaniu: letrytowy spala skórę, nutrowy wnika w nią i zatruwa tkanki wewnętrzne, sillikowy zatruwa cały organizm toksynami. Nie jest jednak nigdzie napisane, który smok posiadać będzie określony rodzaj jadu. Zazwyczaj jest to zależne tylko i wyłącznie od sił natury.
Jako smoki Ramsayowe bagienne smoczydła potrafią latać i mają rozwinięte skrzydła.

Smoki drzewne.
Ewolucja jest tak pokrętna, że kiedyś u zarania czasów stworzyła nimfy i driady. A ponieważ nie dość było jej szaleństwa, postanowiła stworzyć najmniejsze ze wszystkich smoków - chodzi oczywiście o huncwoty leśne. Jak nazwa wskazuje - huncwoty leśne - lubują się we wszelkiego rodzaju kpinach, głupich dowcipach, złośliwych działaniach i gnębieniach wszystkiego co żyje. O nie, one nie są złe (bo to, czy smok jest zły czy nie, zależy jedynie od charakteru pojedynczych smoków). One są po prostu złośliwe małpy (nawet po drzewach wspinać się potrafią). Są wyjątkowo małe i zwinne, z bardzo chwytnymi i sprawnymi rączkami. Kopią nimi doły w lasach, tak by wpadały w nie różne stworzenia, np. ludzie, którzy najbardziej pomstują na huncwoty. Organizują nawet zloty rycerskie, aby je wszystkie wybić, lecz kiedy już dochodzi do takiego zlotu, nie spotykają na swej drodze ani jednego smoka, choćby nie wiem jak szukali.
Smoki drzewne plują jadem, ale tylko jednym rodzajem - nutrowym. Posiadają też skrzydła - nie ma nic wspanialszego niż niski lot smoków drzewnych nad koronami wyżej wymienionych. Smoki te żyją praktycznie w każdym niezbyt gęstym lesie.

Smoki stepowe.
Największe i najdostojniejsze smoki Ramsayowe. A ponieważ stepy zaśmiecają prawie cały wymyślony świat, jest też ich najwięcej. Są niewątpliwe najgroźniejszym z występujących gatunków, nie tylko ze względu na swoje rozmiary, ale także ze względu na drażliwy charakter. Nikt przy zdrowych zmysłach nie obraża smoka stepowego, gdyż ten natychmiast unosi się honorem i spopiela delikwenta. W stosunku do wrogów są straszne, dla przyjaciół są najwierniejszymi i najbardziej oddanymi partnerami w zbrodni. Jednak nie znaczy to, że pozwalają się dosiadać. Jak wspomniałam we wstępie, żaden smok na to nie pozwala, zwłaszcza tak dumny jak smok stepowy.
Jak już się pewnie po "spopieleniu" domyśliliście - są to smoki ogniowe. Potrafią zionąć strumieniem ognia bądź też ciskać kulami ogniowymi, zależy od nastroju. Ognia stepowych smoków nie da się ugasić, dlatego trzeba cierpliwie czekać aż sam się ugasi (wiem, nie umiem żartować). Ich umaszczenie jest zazwyczaj złote lub czerwone, zależnie od występowania - te urodzone na północy są złote, te na południu, czerwone. Nikt nigdy nie widział, by smok stepowy urodził się na wschodzie czy też zachodzie. Pewnie dlatego, bo nie ma tam stepów. Za to dorosłe już smoki fruwają po całej krainie, nie zwracając uwagi na osiedla ludzkie ani na inne gatunki smoków.

Smoki pustynne.
Czasem natura daje komuś coś, w zamian za coś. Bo wszystko na świecie kosztuje, nie ma nic za darmo. Doskonałym przykładem tej tezy są smoki pustynne. Natura obdarzyła je bowiem darem widzenia. Potrafią widzieć najbliższą przyszłość, jednak nigdy za wiele, tylko troszkę. Płacą za to skłonnościami do depresji, nerwicy i w końcu szaleństwa. Wiele z tych smoków błąka się po pustyniach całkowicie obłąkanych.
Ponieważ żyją na pustyni, musiały wykształcić pewnego rodzaju odporność na brak wody. Dlatego też smok ten potrafi przeżyć bez wody ponad tydzień w podskokach. Poza tym chłodzą wszystko wokół mroźnym oddechem, także gorąco nie dopieka im tak, jak by się można było spodziewać. Tym oddechem mogą człowieka zmienić w sopel lodu, a że rażą nim na duże odległości - potrafią utrzeć nosa smokobójcom.
Zazwyczaj są białe, w słońcu zaś ich skrzydła mienią się feerią barw.

Smoki górskie
Jedne z ciekawszych smoków. Zazwyczaj swoje pielesze zakładają na płaskich szczytach gór (ewentualnie płaskowyżach) lub też w jaskiniach. Jaskinie muszą być jednak wysoko położone, gdyż smoki te uwielbiają wysokości. Im większe tym lepsze. Szybują czasem nad szczytami, przysiadają na iglicach a czasem nawet spadają w dół, by zatrzymać się nad samą ziemią. Krótko mówiąc, gdybym je miała jakość umiejscowić jeśli chodzi o żywioły, byłyby to smoki powietrza.
Dlaczego są ciekawe? Ponieważ zioną zarówno lodowatym oddechem, jak i parą. Para jest - w zależności od nastroju smoka - zimna lub ciepła, ale nigdy gorąca. Za pomocą ciepłej pary smoki górskie podgrzewają sobie jedzenie. Nie ma to jak gotowany świniak.
Są bardzo łagodne i praktycznie nie atakują ludzi, chyba że ci znajdą się zbyt blisko ich terytorium. Wtedy potrafią nawet zamrozić delikwenta, nawet jeśli potem tego żałują. Kolorystycznie podobne są do smoków pustynnych, ale więcej w ich łuskach jest szarości, czasem zdarza się też czerń. Nie muszą się specjalnie maskować, bo żyją w miejscach, gdzie wrogowie są mało liczni.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Z moim smokiem - krótkie opowiadanie

Coś tak na szybko, nie dotyczące Cathy. Napisałam to dawno daaaawno, ale nadal jestem z tego dość dumna. Oczywiście wpływ wieśmina ;)

Z MOIM SMOKIEM

Jako że upał był jak na tę porę niemiłosierny, przewiesiłam kubrak przez ramię i przystanęłam na chwilę jeno, by pot otrzeć z czoła. Jak na ironię rzepa męczącego okoliczna wioskę gdzieś wywiało, więc zdziwiłoby mnie, gdybym poszła dziś spać bogatsza choć odrobinę.
Góry Święte, jak ich nazwa wskazywała, święte były, tak więc nikt się w nie bez ważkiego powodu nie zapuszczał. Mogłabym więc skłamać wieśniakom, że rzep nieżywy leży w kałuży, łapy wyciągnąwszy przedtem, jednak jeśliby drań powrócił, marny byłby mój los. Nie chcąc robić sobie wrogów w kolejnej wiosce, a miałam już ich kilku...nastu...no dobrze, kilkudziesięciu, ruszyłam dalej kamienistą ścieżką, wypatrując rzepa wokół.
- Rzepie! – zawołałam. – Gdzie cię, psia mać zawiało!
Lecz oczywiście odpowiedzi nie otrzymałam, bo rzepy mówią tylko wtedy kiedy to im na rękę. A rzepy te zazwyczaj wskakują ludziom na głowy i oczy im lubią wydrapywać, tak więc nic dziwnego, że mieszkańcy wioski wynajęli najemnika. Czyli mnie.
- Rzepie, do stu pogiętych kości węża Nidhogga! – krzyknęłam, przypominając northlandzką legendę o potężnym gadzie, co to władcy krasnoludów imię chciał, drań, zabrać. Nawet jednak na tę jakże oczywistą groźbę w słowach moich potwór nie zareagował.
W tym samym jednak momencie, gdy już myślałam, że odwrót będzie najmądrzejszą rzeczą, coś capnęło mnie z całych sił za głowę i dalej mi szarpać włosy! W porę złapałam to coś za futro, bo już sięgało szponami swymi do moich oczu. Rzep odpadł, ale natychmiast znów się podniósł, sypiąc naokoło przekleństwami niczym norrincki pirat w tawernie. Że też tyle bestia tego znała. Wyjęłam miecz i złapałam za rękojeść obiema dłońmi.
- Albo ty albo ja – syknęłam, po czym ostrze mojego Riwwinga przecięło powietrze, odrąbując rzepowi dwa włosy. To jeszcze bardziej rozsierdziło bestię. Plując naokoło śliną i włosami rzuciło się w stronę mojej twarzy. Sprawa zaczęła wyglądać nieciekawie. Rzep najwyraźniej był wściekły, czego na pewno mógł się nabawić u okolicznych wiewiórek.
Mój miecz znów przeciął powietrze, tym razem rozczłonkowując rzepa trochę. Ręka poleciała na kamienie ścieżki a ja zrobiłam półobrót, unikając pazurów drugiej, jeszcze żywej, łapy. Tym razem to, co powiedział o mnie rzep, nie nadawało się nie tylko dla uszów delikatnej niewiasty, ale także dla uszu wspomnianego już norrinckiego pirata. Chlapiąc wszystko naokoło krwią sikającą z odrąbanej kończyny wysunął łapy tylne i tymi to tylnymi łapami nakierował się ponownie w stronę mojej twarzy. Tym razem był szybszy. Przyszpilił mi się nogami do policzków, zahaczając ostrymi pazurami o skórę i robiąc mi parę nieciekawych zadrapań dość głębokich, by móc się nimi zacząć martwić. Jego lewa ręka była niebezpiecznie blisko mojego prawego oka. Zaczęłam szukać gorączkowo wokół siebie jedną ręką jakiegoś kamienia, gdyż druga dalej trzymałam rzepa na stosunkowo bezpieczna odległość. Nareszcie! Wzięłam w dłoń dość pokaźny kamień i rąbnęłam nim z całej sił w łeb potwora. Ten zaraz poluzował uścisk. Ja wręcz przeciwnie, złapałam drania jeszcze mocniej, waląc mu kamieniem w głowę niczym oszalała. Stukałam go tak długo aż wreszcie oklapł. Runął na ziemię niczym wór ziemniaków, po czym znieruchomiał. Czyżbym zabiła go waląc w łeb kamieniem? Bardzo możliwe, gdyż rzep takowoż zbyt silnego łba nie ma, to raczej jego rączki sieją postrach wśród ludności.
Już miałam bestię nieżywą zarzucić na ramię i zejść kamienistą drogą do wioski, gdzie czekano na mnie i trupa z kiesą pełną monet, gdy nagle dał się słyszeć głos straszliwy. Ryk tak potężny, że góra się prawie że zatrzęsła. Nie trwał jednak długo, gdyż szybko oklapł, tak jak i rzep. Przeszedł w pisk świergotliwy, po czym zamarł zupełnie (też jak rzep). Za to dały się słyszeć głosy ludzie.
- Przybij ją mocniej! – krzyczał dudniący bas.
- Próbuję, Stork, ale gadzina nadal silna!
- To we dwoje ją, we dwoje!
Zaintrygowana porzuciłam rzepa tam gdzie legł, po czym zaczęłam się wspinać po stromiźnie w górę. Ścieżka niestety kończyła się tam gdzie stałam, a jej miejsce zajmował rumosz skalny. Wypatrując oczy wspinałam się z wielką ostrożnością, tym bardziej, że pomiędzy głosami ludzkimi pobrzmiewał lekki pomruk. W pewnym momencie doleciał mnie odór siarki.
- Smok? – spytałam sama siebie. Czułam już wiele zapachów, ale taki, specyficzny, zapach zawsze oznaczał smoka ognistego. Przyspieszyłam zatem, gdyż smoki takowoż stanowiły obiekt mojego wielkiego zainteresowania.
Nie trwało długo, gdy wychynęłam zza skały, a mym oczom ukazał się specyficzny widok. Półżywy czerwony smok próbował wstać, powarkując, a siedmiu ludzi w płaszczach świadczących niezbicie, że w służbie króla są, dźgało go czym popadnie i co najgorsze, gdzie popadnie. Jeden cisnął lancą w tylną część jego ciała, co wywołało taką reakcję, że smok zionął w tamtym kierunku ogniem, doszczętnie paląc rycerza.
- I dobrze ci tak – mruknęłam cicho.
Jednak jego kompani nie zapatrywali się na to tak jak ja.
- Patrz, co zrobiła z Karczim! – ryknął wściekle jeden z bandytów pogiętych i zamachał mieczem przed oczami smoka. – Zabić ją! Zabić ją wreszcie! Bez zabaw!
- To zrób to jeśliś taki mądry, najwidoczniej trochę ducha w niej się jeszcze kołacze – odwarknął drugi.
Smok, pomimo ciężkich ran, próbował podnieść się na nogi. Szóstka zawadiaków jego królewskiej mości natychmiast dopadła do niego celując mieczami wprost w oczy nieszczęśnika. Czas bym ja wkroczyła.
Zsunęłam się cicho ze skały, dalej trzymając w dłoni miecz, którego nie schowałam po walce z rzepem, po czym równie cicho podeszłam od tyłu do grupki rycerzy.
- Zabij, zabij!
- W oko, w oko!
- W pysk celuj, przebij gardziel!
- A ja proponuję, by panowie odstąpili grzecznie od tego stworzenia i udali się swoją drogą, gdziekolwiek ona prowadzi.
Odwrócili się jak jeden mąż i wlepili we mnie ślepia niczym puchaczka w ciemną noc.
- A co cię sprawa obchodzi, kobieto! – wrzasnął ten, który wcześniej tak opłakiwał Karcziego.
- A to mnie obchodzi, że smoki to ma dziedzina i nie pozwolę ostrzy tępić na ich szlachetnych głowach – odparłam całkiem poważnie.
- Słyszeliście!? Ta baba prawi, że to szlachetne zwierzę!
- To bestia! Bestia, którą trzeba ukatrupić!
- W takim razie będę musiała sięgnąć do przemocy.
- Słyszeliście ją! Prze...moo..c...
Tu urwał swoje popiskiwania, gdyż ja, przerzuciwszy miecz do lewej ręki sięgnęłam za pas. Natychmiast aktywowałam swój własny wynalazek, czyli wyrzutnię ostrzy, sztylety naszpikowały mój pas niczym kolce jeża. Zza rękawów wytrysnęły mi ostrza, które według tego, co opracowałam, wystrzeliwały niczym z łuku, gdy tylko tego zapragnęłam.
- Przemocy, moi drodzy – powiedziałam z naprawdę paskudnym uśmiechem. – I zapewniam was, że lepiej sobie z wami poradzę niż ten zdychający smok.
Rycerze jego królewskiej mości w liczbie sześć natychmiast wzięli nogi za pas. Uroczy był to widok, gdy banda darmozjadów biegła przez skały i kamienie, porzucając po drodze broń. Najwidoczniej odwaga nie należała do ich najwidoczniejszych cnót. Po chwili tyle ich widzieli.
Smok nadal leżał tam, gdzie go zostawili. Podeszłam ostrożnie i przykucnęłam przy jego łbie. Smok spojrzał na mnie, po czym opuścił łeb, zamykając jednocześnie oczy.
- I co oni z tobą zrobili – powiedziałam, dotykając lekko nozdrzy zwierzęcia. Smok mruknął i wypuścił parę, mocząc mi dłoń. Nie cofnęłam jednak ręki. – Myślisz, że się jakoś z tego wyliżesz?
Smok westchnął ciężko i wydał odgłos tak żałosny, że aż serce mi się ścisnęło.
- Powinnam ich była zarąbać, jak tam stali – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Widać od razu żeś chory, nawet mówić nie możesz. Na chorego smoka się pchać, to brak honoru i podła rzecz, jako tu stoję...siedzę.
Smok westchnął raz jeszcze, po czym znów mu opadły powieki, które na chwile otworzył. Tym razem jednak na zawsze.
Spuściłam głowę, chcąc uczcić śmierć szlachetnego zwierzęcia minutą ciszy. Potem wstałam i otrzepałam spodnie z kurzu.
- Jakeś czerwony smok, skarb pewnie w grocie chowałeś – powiedziałam. – Pewnie dlatego te chłystki cię napadły. Skarb ten niech wspomoże kogoś uczciwego, na przykład najemniczkę, która do garnka nie ma czego włożyć już od dwóch dni.
To powiedziawszy ruszyłam ku wylotowi groty, która znajdowała się nieopodal. Zapewne pseudorycerze wywabili z niej smoka i zadali mu śmiertelne rany, od których wyzionął ducha. Zanurzyłam się w ciemność. Żadnej pochodni nie zauważyłam, ale droga była jako tako widoczna. W ścianach wprost roiło się od drogocennych kamieni, które świeciły niewiarygodnie silnym blaskiem, odbijając odległe światło słoneczne i siebie nawzajem. Wzięłam jeden do ręki i pomyślałam, że mogłabym się za to żywić przez miesiąc a i jakieś odzienie by się za to kupiło. Idąc coraz bardziej w głąb zastanawiałam się, w co włożę skarb, zakładając, że będzie go dużo. Musi być dużo. Bo za marne kilka kamyczków nie odpędza się rycerzy jego królewskiej mości od wodopoju.
Idąc tak jakiś czas, słyszałam jakieś dziwne pomlaskiwanie. Tym dziwniejsze, że dochodziło z całkowitej ciemnicy przede mną. Na wszelki wypadek ukryłam się za załomem skalnym i wyjrzałam ostrożnie zza niego.
To co zobaczyłam, zapaliło mi ogniki w oczach. Przede mną rozciągała się wielka sala, cała wypełniona złotem. Gdzież tam złotem! Nie tylko. Kamienie i srebro błyszczały niczym oczy księcia Rindorrfu na widok pięknej kobiety (brzydkiej zresztą też, książę Rindorrfu nie należał do wybrednych w tej kwestii). A przed całą ta kupą cennego metalu i kryształów siedział mały czerwonawy smok, ogryzając gnat jakiś. Musiała mnie gadzina wyczuć, bo podniósł natychmiast głowę i zaczął węszyć. Co mi tam, przecież to dziecię jeszcze, pomyślałam i wyszłam zza załomu, dumna niczym paw. Niedługo trwała ta duma. Smoczątko jak nie ciśnie kością za siebie! Jak nie rzuci się na mnie z piskiem i zgrzytem zębów! Jak nie wyciągnie łap przed siebie, łap najeżonych pazurami jak jeż kolcami. Mieczem więc pacnęłam go po siedzeniu, krzywdy nie chcąc mu zadawać. Smoczek popatrzył na mnie wściekle i znów ruszył do szarży.
- Spokojnie, mały, bez nerwów – mruknęłam i znów uderzyłam go płazem miecza, tym razem po barku. Smoczek odskoczył jak na sprężynie. – Nie jestem tu po to, by cię skrzywdzić lecz po to by uszczknąć trochę z tego skarbu. Założę się, że cały nie jest ci potrzebny.
- To skarb Urobei, wielkiej smoczycy, a tobie nic do niego! – warknął smok, po raz pierwszy się odzywając. Nie zaatakował jednak ponownie.
- Aaa, więc jednak umiesz mówić. To powiedz mi, czy ta Urobea, to właśnie ona, ta co leży martwa przed jaskinią?
- Nie wierzę ci – smok wyszczerzył zęby. – Chcesz mnie odciągnąć od skarbu.
- Ależ ja mogę go wziąć nawet jeśli ty tu jesteś! Jesteś za mały, mój drogi...jak do kata masz na imię, nie lubię się zwracać do bezimiennych pokurczów.
- Rithintr – syknął smoczek. – I nie jestem pokurczem. Mogę ci jeszcze pokazać gdzie raki zimują.
- Tak, tak, wierzę ci mój mały. Ale teraz bardzo proszę, przesuń się odrobinę, bo zagradzasz mi drogę do skarbu. A wierzaj mi, nie lubię zabijać ni ranić dzieci smoczego plemienia.
Smoczek zmarkotniał.
- Jesteś pewna, że Urobea nie żyje? – tym razem ton jego był w miarę spokojny.
- Jak tego, że tu stoję. Zabili ją rycerze króla, nic nie mogłam zrobić.
- Mamo!!!! – krzyknął nagle mały smok i wyleciał jak strzała z jaskini. Mnie to było bardzo na rękę, gdyż nawet przez myśl mi nie przeszło, by dalej dochodzić się z malcem. Podeszłam do skarbu i zanurzyłam dłoń w złocie. Jakże miły był dotyk cennego metalu! Już dawno nie miałam w rękach takiego bogactwa! Dawno? Nigdy, droga Ketil, nigdy takiego bogactwa nie miałaś w rękach. Jeśli tylko uda ci się przenieść po kieszeniach choć malutką część całości, będziesz bogata niczym królowa.
- Człowieku! – usłyszałam znowu wściekły pisk, a zza tego samego załomu, zza którego ja poprzednio wyszłam, wypadł ponownie mały smok, wachlując powietrze małymi skrzydełkami. – Człowiecza kobieto, oni wracają!
- Kto wraca... – mruknęłam, ujmując ponownie miecz. Czyżby rycerze zdecydowali się jednak na przemoc? To było mało prawdopodobne, zważywszy ich poprzednie nastawienie. Mógł to być ktoś inny, mógł ktoś przechodzić nieopodal jaskini, a smok wpadł w panikę. Mimo takich rozmyślań ruszyłam, cały czas będąc w pogotowiu, ku wyjściu. Rithintr posuwał się wolno za mną, co jakiś czas puszczając nosem małe obłoczki pary.
A jednak. Przybyli z powrotem, jednak coś się zmieniło. Było ich dwa razy więcej i mieli ze sobą więcej żelastwa. Najwidoczniej posiłki były blisko, gdyż nie zajęło im to wszystko zbyt dużo czasu.
- Gdzieś jest, pomiocie demona! – ryknął ten, który poprzednio najbardziej się udzielał. – Nikt nie wystawia na pośmiewisko dumy rycerzy króla!
- Nikt tego nie robi, jeśli na to nie zasługują – powiedziałam spokojnie, wychodząc z jaskini. Stanęłam przy wejściu, opierając się o skalną ścianę plecami. Dłoń błądziła w okolicy sztyletu.
- Zginiesz! – wypluł wieśniak jeden i ruszył na mnie z całą bandą.
- Rithintr! Schowaj się! – zawołałam i znów uruchomiłam mój nabity ostrzami pas. Tym razem nie uciekli. Złapałam więc za miecz i runęłam na nich niczym grom z jasnego nieba. Najemnicy nie od parady są szkoleni w rożnych sztukach walki. Nie minęła minuta wściekłych zmagań, gdy w powietrze poleciała ręka.
- Ucięłaś mi dłoń! – uniosło się nad naszymi głowami. I walka trwała nadal. Po dwóch minutach poleciała druga ręka. Ktoś zaklął paskudnie. Mój miecz fruwał nad i czasem pod głowami napaleńców jego królewskiej mości. W pewnym momencie poczułam się trafiona. Spojrzałam w dół i ujrzałam rozszerzającą się plamę krwi w okolicy żeber. Poczułam gwałtowny ból, ale to tylko wzmogło moja zaciętość. Po następnych pięciu minutach po rycerzach nie pozostał nawet ślad. Czterech uciekło, reszta leżała martwa bądź ciężko ranna na ziemi.
Osunęłam się. Podczłapał do mnie smok i oparł łeb na moim ramieniu.
- Pomściłaś moja matkę – powiedział.
- Drobnostka.
- Jesteś ranna.
- Drobnostka.
- Dziękuję.
- Drobno...
Nie dokończyłam jednak, gdyż zemdlałam.

I tak rozpoczęła się największa w moim życiu przygoda. Znajomość ze smokiem Rithintrem.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Catha - współczesny prolog, czyli grzebiemy ciało za domem

Hmmm. Czyli nadszedł czas, by przedstawić główną bohaterkę dramatu, czyli wzorowaną na mnie (skromność) Faith. Faith jest babeczką bardzo zaradną, nie da sobie w kaszę dmuchać i ma bardzo niezwykły problem, do którego już się w sumie przyzwyczaiła. Ale nie zdradzam więcej - sami przeczytajcie :)

Catha: Prolog współczesny


Część pierwsza
Głosy


"Ciemność sama i wspomnienia, ciemność sama i westchnienia, w starym domu już mnie nie ma, w starym domu pustka cisza, tylko wiatr szeleści w niszach, jednak szepty po kryjomu, rozbrzmiewają w starym domu"

Faith-Zolerai, 14. 01. 1988


***

- Nie, nie, nie!
Kolejna kartka papieru wylądowała w koszu. I tak jak na poprzednich pięciu widniała na niej próba udowodnienia światu, że bohater, schodząc po nadzwyczaj skrzypiących schodach, usłyszał dziwny odgłos dochodzący zza drzwi. Niby oklepane, ale jakże trudno ubrać to w słowa. Schody mogły być strome albo nie, z poręczą lub bez, a odgłos mógł być piskiem, zgrzytem, sykiem, skrobaniem, szuraniem, a nawet chrapaniem. Ile możliwości do wyboru. A żeby było jeszcze bardziej dramatycznie, sucha gałązka puka w okno, ale nie za mocno, żeby nie stłuc szyby, bo to odwróciłoby uwagę bohatera od szurania, chrapania, syku, albo czegoś innego wydobywającego się zza drzwi. Po dziewięciu latach pisania powieści grozy wiem, że czytelnicy lubią takie banalne dodatki, chociaż na zdrowy rozum biorąc, to gdy sucha wiecheć wali z całej siły w okno, żeby nie stracić cierpliwości (i okna), trzeba mieć szyby z plastiku. A kto przy zdrowych zmysłach napisze w swojej powieści, że gałąź drapała złowrogo w plastikową szybę?
"Jack ścisnął kurczowo poręcz i zaczął powoli schodzić w dół" wystukałam na maszynie, po czym kolejna kartka dołączyła do tych pięciu, które wyrzuciłam wcześniej. Bo niby dlaczego Jack miałby ściskać poręcz, słysząc szuranie w kuchni? Ja także często słyszę takie szuranie i założę się, że razem ze mną robi to tysiąc ludzi w moim mieście i wcale nie obgryza paznokci w panicznym strachu. Nie można wyprzedzać faktów. Przecież biedny Jack nie ma pojęcia, co go czeka.
Niestety, ja również nie miałam tego pojęcia. Napisałam więc po prostu "Jack zszedł na dół, nie wiedząc, co o czeka" i westchnęłam z ulgą. Na razie dobrze. W domu w dalszym ciągu nic się nie dzieje.
Następnie miałam za zadanie napisać o tym, jak główny bohater przemierza z duszą na ramieniu ciemny korytarz. Było to bezpieczne zdanie, przy którym nie zaczynała szaleć burza z piorunami ani żaden pięcioręki potwór nie stawał przed moim domem w wiadomych zamiarach. Żaden wyznawca tajemnego kultu nie chciał mnie złożyć w ofierze, nic nie wybuchało. Ale mimo to poczułam się nieswojo.
Powieść zbliżała się nieuchronnie do miejsca, w którym będę musiała opisać to, co tak szurało. I tu powstawał problem. Bo jeśli chciałam przestraszyć czytelników, musiało to być coś obślizgłego i obrzydliwego, w najlepszym razie z ogromnymi zębami, ale jeśli chciałam to opisać, musiałam to sobie wyobrazić. A ja mam (co mnie ogromnie irytuje), pewien kłopot "wyobraźniowy". Polega on na tym, że nie mam ochoty wymyślać strasznych stworów, bo nie chcę ich spotkać. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
- Dobra, raz kozie śmierć - mruknęłam i nie czekając aż się rozmyślę napisałam ostatecznie, że jak tylko Jack wszedł do kuchni, ujrzał na stole paskudną myszopodobną poczwarę z czerwonymi oczami, wielkimi pazurami i zmutowanym ciałem. Małą. Nie dużą. Mniejszą ode mnie. Wielokrotnie mniejszą. I żebym mogła ją załatwić kulką z pistoletu.
Ledwo oderwałam palce od klawiatury, zaczęłam nasłuchiwać. Tak się wsłuchiwałam, że dopiero po paru sekundach zauważyłam, że wbijam sobie paznokcie w dłoń. W pewnym momencie pomyślałam, że mogłam ominąć te wielkie pazury i napisać że były małe, a jeszcze lepiej, że były z gumy. Tyle że nikt kto by raczył to przeczytać, nie wystraszyłby się powykręcanej myszy z gumowymi szponami, a poza tym było już za późno na jakiekolwiek zmiany. I jeszcze to zmutowane ciało...Miałam nadzieję, że będzie na tyle poskręcane, że nie będzie się mogło ruszyć.
Kiedy wreszcie usłyszałam skrobanie za ścianą, nie byłam za bardzo zaskoczona. Zrobiłam wyćwiczony ruch, to znaczy prawą ręką sięgnęłam do szuflady po pistolet, a lewą po nóż, który od razu wsadziłam za pas. Sprawdziłam, czy broń jest naładowana, odbezpieczyłam ją, po czym z duszą na ramieniu (zupełnie jak Jack) poszłam zbierać słodkie owoce mojej pracy.
Ciche szur szur skrob skrob dochodziło, czego nie trudno było się domyślić, z kuchni, na środku której stał mały stół z jasnego sosnowego drewna, wprost idealny do dźwigania powyginanych gryzoni. Sama zastanawiałam się, co się tam wyrabia na tym stole, że słychać skrob skrob, bo stwór zjawił się zanim zdążyłam wymyślić czynność którą wykonywał zanim zaskoczył go Jack. Pomysł, że rozszarpuje blat był trochę absurdalny, chociaż mnie bardziej prawdopodobne wydawało mi się to, że próbuje się odkręcić. Był przecież poskręcany. Ale było to marzenie ściętej głowy. Jasne przecież było to, że czerwonooki gryzoń ostrzy swoje dłuuugachne pazury, którymi go tak hojnie obdarowałam. Dobrze, że nie wspomniałam nic o zębach. Ale nic straconego. Dalej, Faith, wyobraź sobie jakie ma kły, którymi oderwie ci rękę, zanim zdołasz go ukatrupić. Poprzedni potwór którego powołałaś do życia, nie zważając na przeciwności losu i zdrowy rozsądek, miał ich sto pięćdziesiąt. Nie bądź gorsza! Daj mu setkę!
Wszystkie te myśli przewijały się przez mój umysł głównie po to, żeby właśnie nie wyobrazić sobie tych zębów ani niczego gorszego. Na razie miałam do czynienia z niewielkim pazurzastym mutantem, ale założę się, że gdybym myślała o jego wyglądzie obrazowo, na pewno przestałby być niewielki i zanim bym tam jeszcze weszła, miałby wszystkie predyspozycje do tego by mi odgryźć głowę.
W kuchni, podobnie jak w pozostałych pomieszczeniach w których nie pisałam, nie paliło się światło.
Gdy zabierałam się do pisania, gasiłam wszystkie lampy, gdyż wyznawałam zasadę "bezpiecznej ciemności". W skrócie przedstawiało się to tak, że skoro ja nic nie widzę, ONO też nic nie widzi, a ponieważ wiem gdzie TO się znajduje, mam do wygrania element zaskoczenia. Może się to wydawać trochę naciągane, ale żaden z moich wytworów nie miał dobrego wzroku. To trochę trudne dla zwykłego człowieka nie myśleć o tym, o czym akurat nie wolno myśleć, ale ja mam wieloletnią wprawę i jakoś mi się udaje. Jestem chyba jedyną osobą w okolicy, która potrafi opanować własny umysł. Trzeba dodać że umysł ten jest nadzwyczaj skłonny do buntu i rewolucji.
Tak więc myszopodobna poczwara był prawie ślepa, a w najgorszym dla mnie wypadku kiepsko widziała w ciemnościach. Ja, wyposażona w policyjny pistolet i nóż służący do składania ofiar z dziewic (pozostałość po moim ekscentrycznym przyjacielu scenarzyście, który zniknął jak kamfora w dniu premiery filmu "Nieoczekiwane zniknięcie") mimo tej przewagi, którą sama sobie dałam, nie czułam się bynajmniej dobrze. Raczej kiepsko. Mimo "wyćwiczonego" umysłu wizja stwora wciąż powracała z takimi dodatkami jak chorobliwe zielone plamy i róg na czole.
Jak do tej pory udało mi się nie wydłużać mu zębów.
W ręce trzymałam pilota, którym włączałam światło w całym domu. W jednej ręce pilot, w drugiej pistolet, a za pasem nóż. Waleczna Faith-Zolerai Smith idzie wypić piwo,  które z takim zapałem i z godnym podziwu literackim zacięciem, uwarzyła.
Tylko żeby podczas zrywania kapsla nie wybuchło jej w twarz, jak wstrząśnięta mineralna.
Przesunęłam się jak najciszej mogłam w stronę drzwi do kuchni. Potwór szurał, siąkał i mlaskał, jakby był chory na grypę lub jakieś inne choróbsko, albo jakby się napychał wodnistą jajecznicą. Mlask mlask, siąp siąp. Pociągnięcie nosem i znowu mlask mlask. Byłam prawie pewna że nie wymyślałam podobnych odgłosów. Już na samo wspomnienie takich dźwięków przychodziła mi na myśl bezzębna wiedźma, albo jak kto woli starsza kobieta, która usiłuje spożyć swoją zimną kaszę mannę pełną obrzydliwych glutów. Chociaż w tej chwili wolałabym dziesięć takich "matek rodu" od mutanta w kuchni. A mutant cały czas siąpił, przerywając to skrobaniem o mój piękny sosnowy blat. Zupełnie jakby miał zamiar odegrać symfonię. Oczami duszy widziałam stół w strzępach, cennik ze sklepu i słyszałam pytania dotyczące tego, co u licha zrobiłam z tym meblem. To ostatnie najmniej mi się podobało, bo nie zamierzałam nikomu tłumaczyć że poharatał mi go stwór wykonujący na nim taniec deszczu. Więc nowy stół sama musiałabym sobie wystrugać (biorąc pod wagę że w moim mieście wszyscy prawie się znają, trudno byłoby mi ukryć przyczynę kupna nowego stołu).
W kuchni zapaliło się światło. Spojrzałam z niepokojem na pilot, ale niczego nie nacisnęłam. Poza tym zapaliłyby się wszystkie żarówki w domu. Stwór był za mały żeby to zrobić. Doszłam do wniosku, że rozmyślając o uszczupleniu mojego budżetu, który i tak przedstawiał się już dość anemicznie, musiałam pomyśleć o jakimś jasnym pomieszczeniu. Postanowiłam skupić się na sprawie, bo zupełnie przypadkowo mogłabym wydłużyć mu zęby...albo coś innego.
Drzwi były otwarte, więc ostrożnie, uważając by być cała zasłonięta ścianą, zerknęłam do środka. I zamurowało mnie. Stwór był ohydny. Cały w plamach. Z długimi szponami. Z czerwonymi oczami wychodzącymi na wierzch. Był dokładnie taki, jakiego sobie wyobraziłam. I (dzięki ci, Boże) nie szatkował mi stołu, tylko obgryzał deskę do krojenia, taką za dwa dolary. Mlaskał przy tym i siąkał, jakby deska była zupą z dużą ilością klusek.
- Smacznego - mruknęłam do siebie i bezszelestnie wsunęłam się do środka. Poczwara była ode mnie odwrócona tyłem. Przynajmniej mogłam do niej podejść, bo gdyby była zwrócona w kierunku wejścia, nie miałabym wyboru i musiałabym rzucać się na nią z wrzaskiem. Ale i tak mnie to nie ominęło. Wyciągnęłam przed siebie pistolet, a gdy stwór był zaledwie metr ode mnie, nadepnęłam na łyżkę. Była to najgłupsza rzecz, którą zrobiłam tego wieczora, no oczywiście z wyjątkiem wymyślenia mutanta. Element zaskoczenia został zniweczony przez beznadziejne myśli o zapalonym świetle i dźwięk podskakującej łyżeczki. Stwór odwrócił się gwałtownie, plując kawałkami na wpół przeżutego drewna i spojrzał mi w twarz płonącymi ślepiami. A gdy tak spojrzał, wydał z siebie odgłos przypominający syrenę strażacką, a potem przerodziło się to w widelec jeżdżący w tę i z powrotem po świeżo umytym talerzu. Gdy chciałam nacisnąć spust, zwierzę rzuciło się w moją stronę ze straszliwym piskiem i wytrąciło mi broń z ręki. Odruchowo sięgnęłam po nóż i uciekłam na drugą stronę stołu. Stwór nie za bardzo umiał chodzić, więc pełzał po ziemi jak wąż. To znaczy miał nogi, ale widocznie za słabe by go mogły całego unieść. Wpatrywał się we mnie, jakby kalkulował, co lepiej się opłaci: zjeść mnie czy deskę. Nagle oderwał się od ziemi i znów na mnie skoczył, ale ja byłam przygotowana i odskoczyłam w bok, przez co stwór uderzył w ścianę. Ale nie zrobiło to na nim dużego wrażenia. Szybko się pozbierał i ruszył w moim kierunku.
"Dalej, Faith, do dzieła" mówiłam sobie "Nie trać czasu, zabij to to!"
Kolejny skok, błyskawiczne cięcie nożem i zdeformowane ucho upadło na podłogę pod moimi stopami. Potwór wrzasnął jakby go obdzierano ze skóry, a z rany po uchu zaczęło sączyć się coś białego, w przybliżeniu przypominające krew żuka. Zaczął się miotać po kuchni, a ja musiałam się cały czas uchylać, żeby nie przyczepił mi się pazurami do ubrania. Wrzeszczał i syczał, cały w białej wydzielinie. Poszły wszystkie szklanki, prawie wszystkie talerze leżały roztrzaskane na podłodze, kiedy ujrzałam pod szafką mój policyjny pistolet. Niestety stwór też go zauważył i zupełnie niespodziewanie wbił mi pazury w plecy. Dopadłam szybko do pistoletu i rzuciłam się plecami o ścianę, ale wbił mi pazury jeszcze mocniej, aż syknęłam z bólu. Znów się rzuciłam, przytrzymując go tam trochę, ale on był silny. Przycisnęłam go po raz trzeci, tym razem rzucając się z rozbiegu i dopiero wtedy mnie puścił. Ja sama poczułam każdą kość w moim ciele, więc byłabym zaskoczona, gdyby czuł się dobrze. Ale na szczęście czuł się równie kiepsko co ja, a może nawet gorzej. Chwyciłam broń, która znowu mi wypadła i wycelowałam w poskręcane ciało rzucające wokół nienawistne spojrzenia.
- Ty mały gnojku - syknęłam, nie mogąc złapać tchu. Stwór zaskrzeczał. Jego oczy zapłonęły jakby żywym ogniem, po czym obrzucając wszystko swym białym odpowiednikiem krwi, skoczył na mnie. Ja jednak byłam szybsza. Pociągnęłam za spust dokładnie w tym samym momencie, w którym on przelatywał nad stołem, próbując dostać się do mojej twarzy. Gdy dosięgła go kula, odrzuciło go trochę w tył, po czym z przeciągłym piskiem upadł na podłogę, skąd się już nie podniósł. Załatwiłam drania.
Kolejna maszkara zaliczona do panteonu trupów zakopanych w moim ogródku.
Podeszłam do niego powoli, mając nadzieję, że nie udaje i że naprawdę nie żyje. Żeby pisać dobre horrory, musiałam oglądać całe masy filmów tego typu i przekopywać całe tony papieru, jeśli tylko widniał na nich tytuł i treść (choć czasem nie dało się niektórych czytać, cóż, nie każdy jest tak wspaniałym pisarzem jak ja). Zazwyczaj za dnia uwielbiałam czytać, ale nigdy powieści grozy. Czytałam więc powieści science-fiction, a horrory oglądałam na video, gdyż co było do wymyślenia, zostało już wymyślone przez twórców filmu. W tych właśnie filmach najgorszy wydawał się moment, w którym okazuje się, że zabity przed chwilą wróg tak naprawdę nie żyje i zamierza ci to udowodnić. Czułam się więc trochę nieswojo, gdy podchodziłam do zwłok, które...rzeczywiście były zwłokami. Kopnęłam je raz i drugi, po czym westchnęłam z ulgą. Potwór nie żył.
- Faith-Zolerai: pogromca ciemności - stwierdziłam z rozbawieniem i pokręciłam głową. Zapewne moje życie różniło się od życia innych ludzi, ale "gromienie" potworów tak mi weszło w krew, że prawie nie czułam strachu przed nimi. Jasne, czułam niepokój, bo pewien niewyraźny element niebezpieczeństwa zawsze istniał, ale z każdym nowym trupem element ten stawał się coraz mniej wyraźny. Wprawiałam się. Walka z myszopodobnym mutantem trwała jedynie trochę ponad pięć minut.
Nie namyślając się długo zrobiłam następny wyćwiczony rytuał, a mianowicie jednym szybkim ruchem otworzyłam kuchenny schowek i wyjęłam z niego łopatę. Może się to wydawać dziwne, że trzymam łopatę w kuchni, ale zawsze może się przydać, jeśli nie do samego zakopywania, to do zdzielenia nią kogoś po głowie. Większość ludzi naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jaką korzyścią jest trzymanie łopaty w schowku.
Otworzyłam okno i wyrzuciłam przez nie motykę. Następnie dźwignęłam stwora, muszę przyznać nie bez pewnego obrzydzenia, po czym wysiudałam i jego. Nie zamierzałam go nieść całą drogę na dół. Gdy dopełniłam formalności, udałam się krokiem zwycięzcy do wyjścia, po czym nucąc pod nosem "Brand new day" Stinga, zabrałam się do przekopywania ziemi. Gdyby ktoś wiedział, jakie skarby kryje mój ogródek, przeżegnałby się i uciekł gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. Ilekroć zabiłam poczwarę, zakopywałam ją za domem. Jeśli ten, kto tu po mnie nastanie, zabierze się do prac paleontologicznych, mocno się zdziwi. Takich szkieletów świat nie widział jeszcze na oczy.
Dół, który zamierzałam dziś wykopać nie miał być duży, bo i stwór nie był wielki. Był długości mojej ręki, a jego pazury mierzyły połowę tego co on sam. W świetle księżyca wyglądał groteskowo, ale i ja musiałam nietęgo wyglądać. Dla przypadkowego obserwatora nie byłabym bohaterską Faith-zabójczynią wysłanników Złego, tylko Faith-wariatką, postrzeloną pisarką, zakopującą w ogródku bezkształtne ciało. Może nawet Faith-morderczynią, próbującą ukryć dowody.  Wszystko jest możliwe. Na szczęście dla mnie najmniej możliwy był przypadkowy obserwator, gdyż mój dom znajdował się na prywatnym terenie tuż na obrzeżach miasta.
Gdy zdecydowałam się wreszcie zakończyć kopanie, wzięłam stwora w ręce, krzywiąc się z obrzydzenia, bo był śliski i mokry. Nie miał na sobie żadnych włosów, które ułatwiłyby bezpośredni kontakt. Cisnęłam więc go szybko do dołu, wytarłam ręce o spodnie i rozpoczęłam pogrzeb.
Księżyc świecił nade mną, oświetlając trochę nierzeczywisty w tych okolicznościach świat nocy, a ja byłam szczęśliwa. Udało mi się napisać kolejny rozdział. I przeżyć to.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Catha - prolog część II

A oto druga część prologu Cathy. I na tym niestety na razie kończą się przygody bóstw i przeniesiemy się do naszego świata. Ale nie martwcie się, będą jeszcze bóstwa. Tylko dajcie im czas.

Catha - Prolog, część II

Sinamuka w dalszym ciągu trawił oskarżenie go o zaniedbanie, kiedy poczuł na plecach lekkie dotknięcie. Gdy się odwrócił, ujrzał przed sobą małą czarnowłosą dziewczynkę, trzymającą kwiaty. Pomimo dziecięcego wyglądu była o wiele starsza od Sinamuki, gdyż bogini radości powstała wraz ze wszechświatem, a strażnik światła zrodził się dopiero, gdy zaistniała potrzeba powołania do istnienia Kanti Lai, piekła nieśmiertelnych.
Tizet uśmiechnęła się rozbrajająco i wręczyła mu bukiet. Sinamuka przyjął go, każdym jednak ruchem zdradzając zdziwienie i zakłopotanie. Te nie wróżące nic dobrego odczucia szybko jednak się ulotniły, a duch światła zmarszczył brwi.
- Nie powinnaś była tu przychodzić - upomniał ją. Dość duża różnica wieku nie przeszkadzała mu w tym, gdyż Tizet miała nadal mentalność dziecka. - Wiesz, co mówi May. Podziemia krainy zmarłych nie są odpowiednim miejscem dla ciebie.
- Ale ja wcale nie przyszłam odwiedzić królestwa zmarłych - roześmiała się ślicznie Tizet.
Sinamuka zmrużył oczy.
- Nie przyszłaś do Kaya?
- Nie, chociaż szkoda. On mnie unika - przyznała smutno, ale zaraz rozjaśniła jej się twarz. - Ja tu jestem, bo chcę zrobić coś ekscytującego!
- Chyba nie za bardzo rozumiem, o co ci chodzi...
- May powiedziała, że nie mogę się spotykać z demonami...
- Bo nie wolno - Sinamuka szybko poparł decyzję bogini dobra.
- ...ale nic nie mówiła o rozmowie o nich.
- Chcesz porozmawiać o demonach?
Tizet szybko spuściła oczy, żeby nie dostrzegł w nich radosnego błysku.
- Nigdy, ale to nigdy, nie pozwalano mi stykać się  czymkolwiek co ma związek z Zenari - udała smutek. - Jestem odgraniczona od jednej części naszego świata zakazami May. A przecież nic by się nie stało, gdybym choć trochę poznała ten świat.
- No nie wiem - Sinamuka wsadził twarz w kwiaty. Miały dziwny zapach.
- May się nie dowie - zapewniła szybko Tizet. - A ja tak proszę...
Strażnik światła zmarszczył nos, po części z powodu woni unoszącej się nad bukietem, po części z powodu wytężonej pracy umysłu. Wszystko co wydarzyło się ostatnio, przeleciało mu przez głowę. Kay nie chciał, by Tizet odwiedzała część wschodnią. Kay upomniał go. Kay był niezadowolony z powodu drobnego niedopatrzenia w Kanti. Sinamuka był zły na Kaya. Tizet chciała pozostać w części wschodniej.
"Cóż" pomyślał, nie bez pewnej złośliwości. "Niech Kay się wypcha".
Bogini radości patrzyła na niego wyczekującym wzrokiem.
- No dobrze - powiedział, ale zaraz pogroził palcem. - Ale żadnego zwiedzania. To nie zabawa.
Dziewczynka rozjaśniała jakby na twarzy i podeszła bliżej, stając nad barierką w tym samym miejscu, w którym poprzednio stał on, Sinamuka, wrzucając w otchłań skał zgniecioną kulkę przemowy. W jej oczach nie odbijały się czerwone refleksy, jakby ten świat rzeczywiście jej nie dotyczył.
- Co chcesz wiedzieć? - spytał, opierając się o tę samą barierkę.
Tizet rozszerzyły się źrenice.
- Wszystko - odparła zadowolona. – Wszystko, wszystko.
- No cóż... - Sinamuka podparł ręką głowę i spojrzał w dół, wygrzebując z pamięci podstawowe prawdy o Zenari. - Demony powstały w tym samym czasie co bóstwa dobre, ale dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, ze niemożliwe jest współistnienie w pokoju między nami a nimi. W końcu demony, wiedząc, że nic im nie grozi, zaczęły zsyłać nieszczęścia i na bogów. Wtedy właśnie powstało Kanti Lai.
- Piekło nieśmiertelnych - Tizet skinęła głową.
- Najgorsze Zenari zostają tam na zawsze, ale niektórym pozwala się wrócić i odbyć karę. Co ja mówię, niektórym? Ostatnio prawie wszystkie, które tam trafiły, jakoś stamtąd wyszły. Wiesz, a żeby stamtąd wyjść, trzeba stać się Sunari i nauczyć się przemieniać swą destrukcyjną moc w siłę tworzenia.
- Tak jak demony ognia.
Sinamuka wzdrygnął się lekko.
- Ostatnio dość dużo słyszy się o tych demonach - zauważył i skrzywił się, jakby wypił coś niewiarygodnie obrzydliwego. - Przez pomyłkę odpuściłem jednemu z nich ostatnią karę, ale oczywiście Kay, syn swojej matki, musiał mi wytknąć ten głupi błąd. Zupełnie tak, jakby zdarzały mi się często.
- Czy demonom ognia płonie ogień na głowie?
- W zasadzie tak. Większości z nich płomienie zastępują włosy, a czasami, jak przejdą, zostawiają za sobą sznur ognia. Niektórym pojawiają się iskry w oczach.
- A inne demony? Jak wyglądają?
- Różnie. To zależy od tego jakim się jest demonem. Ale jeśli mam mówić ogólnie, to prawie wszystkie są paskudne. Z wyglądu najgorsze są demony chorób, wodnych kataklizmów i różnych rodzajów śmierci. Najlepiej się prezentują Zenari sił natury. Musisz wiedzieć, dziecko, że oni są zupełnie inni niż Sunari. Najlepiej ci to wyjaśnię, gdy powiem, ze u nich nie ma rozdziałów płci.
To coś nowego. Tizet otworzyła szeroko oczy.
- Zenari są bezpłciowe, a u Malonitów, u śmiertelników, utarło się, że to dlatego, bo każdy z nich jest niepowtarzalny. Ja osobiście sądzę, że to z tego prostego powodu, że powiedzenie "każda potwora znajdzie swego amatora" traci swe zastosowanie w obliczu prawdziwego monstrum. Zenari wody nie są niepowtarzalne, ale ich twarz mówi sama za siebie.
- Mówisz tak, jakbyś ich nie lubił - zauważyła Tizet.
- Bo one lubią tylko samych siebie ("zupełnie jak Kay" pomyślał). W każdym razie mają jedną zasadę, której się zawsze trzymają: demony o imionach męskich wcielają się w postać młodych kobiet, a te o imionach żeńskich, w postać czerwonookich mężczyzn.
- Wcielają się?
- Następna rzecz różniąca ich od Sunari. Z powodu własnego, niezbyt budzącego zaufanie wyglądu, natura obdarzyła ich zdolnością przybierania innej, ludzkiej postaci. Ale dlaczego Zenari męskie przybierają postać kobiet i na odwrót, to chyba na zawsze pozostanie tajemnicą.
- Ale nie wszystkie są paskudne, prawda?
- Nieee - powiedział niechętnie Sinamuka. - Niektóre są tylko straszne. To znaczy ich wygląd budzi grozę, ale nie odrzuca patrzącego - zacisnął mocno zęby. - Ziranunun do nich należy.
- Chciałbyś pewnie, żeby był obrzydliwy, prawda?
- Uważam jedynie, że wygląd powinien odpowiadać charakterowi. A ktoś z takim charakterem jak Ziranunun powinien zabijać samym swym widokiem. Mówię ci, dziecko, gorszego demona nie było od czasu  Nieznanego i sądzę, że już nie będzie. Jeśli to coś, czym jest, okaże się zdolne do spełniania dobrych uczynków, to kaktus mi na ręce wyrośnie. Co ja mówię, kaktus? Całe drzewo!
Tizet zachichotała.
- Śmiesznie byś wyglądał z drzewem.
- Ale i tak nie tak śmiesznie jak Ziranunun podczas czynienia dobra. Mógłby co prawda podczas pełnienia kary ukryć się przed nami, co nie za bardzo by mu pomogło, bo karę i tak by musiał odbyć. Demony posiadają jeszcze jedną zabawną cechę, a mianowicie mogą się kryć w ciałach prawdziwych ludzi. Nie muszę dodawać, że ludzie nie są tym zbytnio zachwyceni.
- To te demony potrafią więcej od nas - zauważyła trzeźwo Tizet. Sinamuka zmarszczył brwi. Nigdy się nad tym nie zastanawiał w ten sposób. Może dlatego, że sama myśl o jakimś nędznym Zenari który umie więcej niż on, przyprawiała go o mdłości.
- Być może - zmrużył oczy. Ta rozmowa zaczęła go nagle niecierpliwić. - A ty powinnaś już chyba wracać do May.
- Wcale nie!
- I tak już długo tu jesteś. Pamiętaj, że nie wolno ci tu przebywać - chwycił ją za ramię i chciał lekko popchnąć do przodu, ale szybko mu się wywinęła i spojrzała na niego z wyrzutem. Sinamuka trochę złagodniał. - May będzie się denerwować.
- Jeszcze jedna rzecz, tylko jedna!
- Co? - spytał ugodowo. Tizet skinęła palcem, żeby trochę się obniżył, a kiedy przysiadł, złożyła ręce w tubę i szepnęła mu coś do ucha. W tym samym momencie duch światła odskoczył jak rażony piorunem i zrobił minę pasującą najohydniejszemu z wodnych Zenari. Nawet Tizet otworzyła szeroko oczy, niepewna, co za chwilę zrobi.
W końcu jednak Sinamuka odzyskał głos, który mu na krótką chwilę uwiązł w gardle.
- Pokazać ci Ziranunun?! - nie mogąc za bardzo uwierzyć w tę prośbę. - Pokazać?! Ziranunun?! Czyś ty oszalała!?
- No nie...myślałam...
- Chcesz żeby bóstwa dobre mnie potępiły?! Ziranunun! Nie rozumiesz? Byłby ostatnią rzeczą, jaką ja bym zobaczył w tym wcieleniu! May odebrałaby mi moc i stałbym się zwykłym śmiertelnikiem!
- Przepraszam, nie wiedziałam...
- Nawet tak krótkie otwarcie bramy Kanti Lai mogłoby spowodować jakiś przeciek. Zenari mogłyby się wydostać na wolność. Tylko ja mogę tam wchodzić, no i oczywiście Kay, bez obawy, że coś się stanie - ponownie chwycił ją za rękę, tym razem mocniej niż poprzednim razem. - Chodź, odprowadzę cię do Domu Szczęścia.
- A nie musisz tu zostać? Podobno...
- Nic się nie stanie, jeśli na trochę opuszczę to miejsce - ruszył ku wyjściu. - Przecież nie jestem tu więźniem!
Zniknął wraz z Tizet za drzwiami, które prowadziły ku zachodniej części siedziby bóstw. Gdy te się zatrzasnęły, czerwono oświetlony pokój stał się pusty. Nie był pusty od dawna.
Od bardzo dawna.
W pokoju tym, znajdującym się na pograniczu dwóch światów, Sinamuka, strażnik światła, pilnował wejścia do wschodniej części, którą stanowiło królestwo zmarłych bóstwa Kaya oraz Kanti Lai, piekło nieśmiertelnych, miejsce w którym nawet demony traciły całe zło. Kanti Lai, miejsce w którym czas nie miał znaczenia, bo nie dało się z niego uciec.
Iva, bogini mądrości, uznałaby całą sytuację za wyjątkowo zabawną, gdyż jej skłonny do analiz umysł za nic nie przepuściłby okazji przyznania się do własnej pomyłki. Iva byłaby zainteresowana faktem, że to nie na Kaya miała zwracać uwagę, ale na kogoś zupełnie innego.
Gdyby Sinamuka, zawsze czujny, spojrzał w dół, zanim wyszedł, zaniepokoiłby go zapewne mały rdzawy kamyk, toczący się po ścianie jednej ze skał. Nie byłoby w tym prawdopodobnie nic dziwnego, gdyby nie to, że w okolicy przedsionka Kanti Lai nic nie miało prawa spowodować upadek kamyka. Kamień toczył się, podskakując i upadając powoli w dół. A potem następny. I następny. Po chwili zlatywało już sześć kamyków. Dziesięć. A potem piętnaście. Jedna z mniejszych skał drgnęła lekko, jakby wypychana od środka. Towarzyszył temu ledwo uchwytny dźwięk, który raczej się czuło, niż słyszało. W pewnym momencie drgania ruszyły jakiś większy kamień, który z hukiem zleciał w dół, odsłaniając dziurę, z którego wydobyło się czerwone rażące światło. Potem głazy zaczęły spadać jeden po drugim. Światło trysnęło z otworów, zalewając pokój Sinamuki oślepiającą jasną czerwienią. Mniejsza skała zapadła się w głąb, wypuszczając światło rozprzestrzeniające się z zawrotną prędkością. Docierało w głąb części wschodniej, ruszyło również w stronę królestwa Kaya. Następne skały się zapadały. Dźwięk już nie był cichy i przypominał wycie zranionego psa.
Nawet Sinamuka nie mógł nie usłyszeć ostrzegawczego krzyku strażników Kanti.
Z powstałego otworu, prawie niewidocznego z powodu oślepiającej czerwieni, wynurzyła się niepewnie ręka. Prawie ludzka ręka.

*
Reka obudziły nawoływania. Nie było w tym nic dziwnego, ze spał. Podczas gdy w zachodniej i południowej części trwał dzień, we wschodniej i północnej części ciemność okrywała wszystko czego zdołała dosięgnąć. Poza tym bogowie Malonitów nie różnili się zbytnio od ludzi i potrzebowali snu jak każdy człowiek. Rekowi nieobca była również zwykła ludzka nienawiść: nienawidził kwiatów i przerywania snu.
Zerwał więc się teraz z łóżka zgrzytając zębami i trzaskając drzwiami wypadł ze swojej sypialni. Tuż przed nosem przebiegł mu jakiś Sunari, omal nie przewracając go na ścianę.
- Co się dzieje! - wrzasnął i ręką zastawił drogę kolejnemu bóstwu, próbującemu go ominąć. - Co znaczy to zamieszanie?
- Przedsionek Kanti Lai zapada się! - padła przerażająca odpowiedź. Rek nawet nie zauważył, że bóstwo się ulotniło, bo wpadł szybko do sypialni, przebrał się i dołączył do rzeki mieszkańców części północne, spieszącej do królestwa zmarłych. Już z daleka dobiegło go przejmujące wycie. I wszędzie promieniowało czerwone światło. Coraz bardziej zdenerwowany Rek wpadł do pokoju strażnika światła. Na podłodze siedział Sinamuka, kiwając się w przód i w tył.
- Co to ma wszystko znaczyć? - zawołał, próbując przekrzyczeć hałas panujący wokół. - Czy to prawda? Czy Kanti Lai się zapada?
- Chyba już nie - zapłakał Sinamuka. Rek jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie i nie przypuszczał nawet, że może go takim zobaczyć.
- Jak to, już nie? - bóg odwagi przykucnął i potrząsnął nim za ramiona. - Co się stało, Sinamuka, skąd to wycie?
- Wyszedłem stąd - duch światła spojrzał mu w twarz. Miał czerwone od płaczu, podkrążone oczy. - Opuściłem mój posterunek. Moja głupota nie zna granic. Kayowi i strażnikom udało się jakoś powstrzymać demony, które próbowały uciec, ale całe wejście Kanti jest zniszczone. Zanim się odbuduje, miną lata i dobrze mi tak. Ale...ale...
Nagle wybuchnął takim płaczem, że zagłuszył nawet zamieszanie na dole. Ten płacz ściskał serce.
- Nie ma go, uciekł... - wyszeptał rozpaczliwie.
- Kto? Kto uciekł?
- Ziranunun! - zawołał Sinamuka. - Przez moją lekkomyślność!
Rek wpatrywał się w niego z niedowierzaniem i przerażeniem.
- Ziranunun uciekł z Kanti Lai!